Teatr bez kompromisów

rozmowa z Bogdanem Kocą

Nowym dyrektorem jeleniogórskiego Teatru im. Norwida został Bogdan Koca. - Nigdy nie myślałem o Jeleniej Górze "prowincja" - mówi aktor i reżyser, który ponad 20 lat spędził w Australii.

Magda Piekarska: Pan już urzęduje?

Bogdan Koca*: Tak, właśnie zacząłem.

To trudny początek?


- Nie. Wrażenia mam jak najlepsze. Załatwiam formalności. Spotkałem się z zespołem, porozmawialiśmy. A chciałbym rozmawiać jak najwięcej. Tak, żeby wszyscy w teatrze ode mnie właśnie dowiedzieli się, jakie mam związane z nim plany. Wiem już, jakie są problemy. Muszę zastanowić się nad strukturą organizacyjną. I zacząć stopniowo, bez gwałtownych ruchów wyprowadzać teatr na nowe tory. Byłem kilka razy w życiu w sytuacji, w jakiej znajduje się zespół teatru, i wiem, że oczekiwania są wielkie i wielka jest niepewność. Ja to rozumiem i szanuję.

Objął Pan jeleniogórski teatr w szczególnie trudnej sytuacji.

- Tam jest jeden podstawowy problem i dotyczy on widzów. Nie ma integracji między publicznością a tym, co się dzieje na scenie. Spektakle są grane przy praktycznie pustej widowni. To trzeba przede wszystkim załatwić i zastanowić się, jak odbudować zaufanie widzów i przyciągnąć ich do teatru.

Wydaje mi się jednak, że największym problemem jest nastawienie części zespołu, która opowiedziała się ostro po stronie Wojciecha Klemma, dotychczasowego kierownika artystycznego.


- Ja nie rozumiem, przeciwko czemu się buntują. W Jeleniej Górze rozłączono teatr dramatyczny i animacji, powstał nowy podmiot, ogłoszono konkurs na stanowisko dyrektora, ja ten konkurs wygrałem i nałożono na mnie obowiązek zorganizowania nowego teatru. Nie wiem, dlaczego ktokolwiek miałby mieć coś przeciwko tej sytuacji. Gdyby Wojciech Klemm stanął do konkursu, przegrał i miał z tego powodu jakiś stres, mogłoby stać się to przyczyną niezadowolenia. Ale do tego nie doszło, więc ten problem jest dla mnie niezrozumiały.

Może być niezrozumiały, ale istnieje. A Pan będzie musiał się z nim za chwilę zmierzyć.

- Jestem optymistycznie nastawiony do wszystkiego. Wydaje mi się, że ten problem jest wynikiem takiej polskiej obsesji - zakładamy, że nowe musi być złe. A wszystko ma swoje pozytywne i negatywne aspekty. Nie zaprzeczam temu, co było. Z przeszłości trzeba wyciągać bardzo konkretne wnioski. Jestem za kreacją artystyczną, ale ona może funkcjonować tylko pod warunkiem, że to, co się dzieje na scenie, ogląda widz. Jeśli nie ma publiczności, nie ma teatru, jest sztuka dla sztuki, która niczemu nie służy. I jest to także kwestia odpowiedzialności finansowej, bo teatr istnieje dzięki temu, że ktoś na jego działanie daje pieniądze. Jeśli nawet widz nie chce kupić biletu, to i tak de facto utrzymuje teatr ze swoich podatków.

Czy zatem teatr ma schlebiać gustom publiczności?

- Nie, teatr powinien przymilać się widzom. On jest od tego, żeby widza w mądry sposób prowokować. Nie widzę powodu, żeby farsa czy komedia nie miała być jednocześnie ciekawym dziełem sztuki.

Ale można zabrnąć w ślepy zaułek: skoro jesteśmy na "prowincji", grajmy farsy, wodewile i pozycje z zestawu lektur szkolnych. Tego się właśnie boją aktorzy - do tej pory mieli teatr nowoczesny, teraz nastanie epoka teatru rodem z domu kultury.


- Nigdy, nawet przez moment nie myślałem o Jeleniej Górze jak o prowincji. Jesteśmy w Europie - czy tego chcemy, czy nie. Nie ma granic. Jesteśmy za miedzą z bardzo wyrafinowaną kulturą czeską i niemiecką. Nasza propozycja powinna dorównać im poziomem. Poza tym nie objąłem dyrekcji domu kultury, ale teatru. Muszę ręczyć za warsztat aktorów i jakość spektakli, jakie będą przygotowywać. Muszę stworzyć zespołowi możliwość rozwoju, zetknięcia się z najbardziej wyrafinowanymi formami teatru współczesnego. Jeżeli będziemy mieli komplety widzów na inteligentnej, znakomicie zagranej farsie, łatwiej będzie zachęcić publiczność do innych, bardziej wymagających form. Wychodzę z założenia, że na eksperymenty trzeba sobie zapracować. Klasykę też można interpretować w sposób przystępny dla widza, inteligentny, prowokujący i na najwyższym poziomie artystycznym. 

Czy wie Pan, czego może oczekiwać jeleniogórska publiczność?

- Wiem jedno: każda widownia zauważy dobrą sztukę i dobre rzemiosło. Nawet najbardziej radykalna sztuka znajdzie widza, jeśli będzie dobrze zrobiona, jeśli będzie w tym głębszy sens, który wszystkich dotyka. Przyglądam się tej publiczności. Na wnioski jest za wcześnie.

W Jeleniej Górze za kadencji Wojciecha Klemma pojawiały się te same nazwiska reżyserów, co we wrocławskim Teatrze Polskim - reżyserowali tam Monika Strzępka czy Paweł Demirski. Skoro we Wrocławiu ich spektakle znalazły widzów, dlaczego spotkały się z odrzuceniem jeleniogórskiej widowni? 

- Każde miasto ma swoją specyfikę. Jeśli narzuca się formułę teatru bez zorientowania się w specyfice środowiska, to nigdy nie będzie działać. Nie sądzę, żeby teatr legnicki, który znakomicie zrozumiał potrzeby swojego miasta i na te potrzeby odpowiada, odnalazł się w Jeleniej Górze czy Wałbrzychu. Teatr im. Cypriana Kamila Norwida, który jest jedyną sceną dramatyczną w mieście, musi mówić głosem pochodzącym stamtąd. Musi stać się własnością ludzi, spośród których się wywodzi. A nie prezentem z zewnątrz. Bo inaczej zawsze będzie wywoływał naturalny odruch niechęci i pytanie, dlaczego ktoś nam ma coś tutaj narzucać, nie pytając, co mamy do powiedzenia. Nie chodzi o to, żebym miał robić historie jeleniogórskie. Można zrobić "Hamleta", z którego mieszkańcy Jeleniej Góry będą dumni, bo stamtąd pochodzi. Wrocław jest wielkim miastem, w którym można sobie pozwolić na działalność artystyczną o wąskim, ściśle określonym profilu. A teatr w Jeleniej Górze musi być różnorodny, powinien odwoływać się do wszystkich warstw społecznych. Ale bez żadnego artystycznego kompromisu. 

Od czego Pan zacznie? 

- Mam już program działania, ale najpierw muszę opowiedzieć o tym aktorom. Bardzo chętnie i szczegółowo na ten temat porozmawiam, ale dopiero wtedy, kiedy podpiszę umowy z twórcami, z którymi jestem w fazie negocjacji. 

Sam też Pan będzie reżyserował? 

- Jest to poniekąd moim obowiązkiem - jako dyrektora artystycznego - zostawić swój ślad. Ale moim głównym celem jest dziś zorganizowanie zespołu realizatorów, z którymi będę współpracował. Chciałbym zrobić swój spektakl, który miałby premierę w styczniu, ale nic na siłę. I nie dla popisu. To będzie wkalkulowane w cały artystyczny program. To nie jest dla mnie najważniejsze w tej chwili.

Przyjedzie Nick Cave? Powoływał się Pan na znajomości z nim przed komisją konkursową. 


- Być może, ale na pewno nie będzie reżyserował. Nie wiem, skąd się wzięły plotki na ten temat. To mój przyjaciel, wybitny muzyk i poeta, który napisał też znakomitą powieść. Rozmawiałem z nim, wyraził ochotę, żebym zrobił jej adaptację. Jeżeli się taka możliwość nadarzy, być może Nick napisze muzykę do spektaklu opartym na swojej powieści. Jego przyjazd do Jeleniej Góry nie powinien być problemem - od dawna nie mieszka w Australii, ale w Europie, i to bardzo niedaleko od nas. Na pewno nie odbędzie się to kosztem naszego teatru. Współpracę z zagranicznymi twórcami będę podejmował, kiedy uzyskam pewność, że to przyniesie konkretne korzyści naszej scenie. Artystyczne i finansowe.

Czy ma Pan zamiar ściągać z afisza wszystkie sztuki wyreżyserowane za kadencji Wojciecha Klemma? 

- Nic takiego nie powiedziałem. To znowu polski syndrom: pojawia się ktoś nowy i zakładamy, że na pewno zrobi coś źle, bo nie może zrobić inaczej. Ja chcę porozmawiać, chcę mieć argumenty za i przeciw, a wtedy rozważnie i odpowiedzialnie podjąć decyzję. 

Widział Pan te spektakle? 

- Niewiele z nich. A poza tym nie oglądam ich pod kątem ewentualnego usuwania z repertuaru. Nie chcę też ich recenzować. Sprawdzam, jaki mam materiał aktorski. Chcę stworzyć zespół, który będzie miał pełną świadomość działania twórczego. W jeleniogórskich aktorach widzę wielki potencjał i ogromną energię. Moje zadanie polega na tym, żeby tę energię negatywną przekuć na pozytywną.

Powierzono Panu teatr
nie na pięć lat, jak pierwotnie zakładano, ale na 15 miesięcy. Co można zrobić w tak krótkim czasie? 

- To mnie zbulwersowało. Rolnikowi nie dzierżawi się pola na rok. Właściwie powinienem ten swój program ograniczyć do łatania dziur w budżecie, ale nie po to przecież stawałem do konkursu. Zakładałem, że moje działanie jest długofalowe i tak je realizuję. Mimo że mianowano mnie na 15 miesięcy, wprowadzam plan pięcioletni. 

Dwukrotnie podczas rozmowy użył Pan sformułowania „polski syndrom”. Często Pan się z nim spotyka? 

- Często, niestety. To jest obezwładniające. Oczywiście, dobrze jest mieć zastrzeżenia i wątpliwości, ale nie mogą być one negatywne i destrukcyjne. A w Polsce mam wrażenie, że one ograniczają pozytywne działanie. Może leży to w naszej naturze i trzeba sobie z tym jakoś radzić. Ale czasami wydaje mi się, że jest to niepotrzebna czkawka.

* Bogdan Koca - aktor, absolwent PWST w Warszawie. Do roku 1981 pracował we wrocławskim Teatrze Polskim, potem wyemigrował do Australii, gdzie tworzył swój własny teatr. Zagrał w wielu filmach - za rolę w "Ghosts... of The Civil Dead" dostał nominację do australijskiego Oscara. Zagrał też w filmach Rolfa de Heera: "Tajemnica Alexandry" i "Dr Plonk". Po powrocie do Polski pracował w Teatrze Polskim. Od 1 kwietnia jest dyrektorem teatru im. Norwida w Jeleniej Górze.

Magdalena Piekarska
Gazeta Wyborcza Wrocław
11 kwietnia 2009
Portrety
Bogdan Koca

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...