Teatr jest trudną instytucją do kierowania

Rozmowa z Krystyną Szaraniec

- Uważam, że nie ma co się wstydzić, gdy wyciągam rękę prosząc o wsparcie, bo robię to w przekonaniu, że to województwo zasługuje na scenę narodową na Górnym Śląsku naprawdę wspaniałą. Oni wszyscy czekają na spotkanie z teatrem. To jest niezwykłe. Tu, na naszych premierach, spotykają się elity tego województwa. Zbudowanie takiej widowni, to też niełatwa sprawa - mówi Krystyna Szaraniec, dyrektor naczelna Teatru Śląskiego w Katowicach.

Teatr swój widzę ogromny... pisał Stanisław Wyspiański. Do dziś na temat teatru powstały niezliczone tomy i wypowiedziano tysiące zdań. Niektóre są tak sprzeczne, że aż czyta się je z niedowierzaniem. Adam Hanuszkiewicz mawiał: Teatr dzisiejszy jest nudny? Głęboki, filozoficzny nawet, ale nudny! A Andrzej Łapicki miał na temat teatru zupełnie inne zdanie - Teatr to jest pewien myślowy przekaz, skrót, filozofia. Lustro - jak uważał Szekspir - w którym przegląda się świat Przez nie widać coś dalej, głębiej i więcej. Gdzie leży prawda? Każdy, kto odwiedza teatr znajdzie ją w sobie. Jedno jest pewne - teatr był, jest i będzie.

Pani dyrektor, jaki był 2012 rok dla pani teatru? Dla pierwszej sceny województwa śląskiego?

- Był rokiem wielkiego sukcesu Teatru Śląskiego. Ale teatr na te sukcesy pracował wiele lat. Nie ostatnie trzy, nie pięć, nie ostatnie nawet dziesięć lat. Bo po to, aby zbudować taki zespół artystyczny, trzeba trzydziestu lat. Ambitny i utalentowany. Ale to również fantastyczny zespół pracowników technicznych i administracyjnych. To jest wielki kapitał ludzki, który decyduje o tym, że teatr odnosi sukcesy.

Nie pięć, nie dziesięć, a trzydzieści lat. Proszę powiedzieć ile lat pani dyrektoruje w tym teatrze?

- Trzydzieści trzy (śmiech).

Czyli to za pani kadencji zaczęło się tworzenie tego zespołu i świetność tego teatru?

- Muszę powiedzieć, że również za kadencji moich poprzedników. Współpracowałam z Michałem Pawlickim, z prof. Jerzym Zegalskim, z Bogdanem Toszą, z Henrykiem Baranowskim, od pięciu lat z Tadeuszem Bradeckim. Od pięciu lat, a poprzednicy pracowali ze mną i po jedenaście lat. Bardzo zmieniła się sytuacja wewnętrzna teatru. Tu w latach siedemdziesiątych, w latach sześćdziesiątych, a także pięćdziesiątych, zmieniano dyrektorów co dwa sezony. Taka huśtawka i niepewność. Zespół nie żył pracą. Żył sensacją.

Bo decydentom partyjnym jak się coś nie spodobało, jedno przedstawienie, jedno słowo, to człowieka zwalniano ze stanowiska, wyrzucano...

- Ale i stosunki panujące w teatrze były niezbyt ciekawe. Część zespołu popierała decyzje partii, część była przeciwna. Kłótnie, swary, urazy. Kiedy tu nastałam, powiedziałam: koniec takiej pracy. Dyrektor artystyczny, czy naczelny, musi mieć wsparcie całej załogi, po to, żeby mógł osiągać sukcesy.

Ale na początku swojej pracy była pani tylko dyrektorem administracyjnym.

- Pierwsze moje stanowisko faktycznie nosiło taką nazwę. Później zmieniliśmy to z Jerzym Zegalskim na zastępcę dyrektora. Byłam wówczas odpowiedzialna za wszystko razem z dyrektorem. I to trwało do 2005 roku, kiedy pod wpływem konieczności, przyjęłam stanowisko dyrektora naczelnego tej sceny.

Dyrektorem artystycznym został wtedy Henryk Baranowski.

- Zamieniliśmy się z Henrykiem funkcjami. On nie miał zdrowia, żeby pełnić funkcję dyrektora naczelnego.

Przeczytałem wypowiedź jednego z dyrektorów teatru - Człowiek na tym stanowisku, może osiwieć błyskawicznie. Jak ktoś jest dyrektorem artystycznym, to siwienie przychodzi wolniej. Z kobietami nie tak jest jak z mężczyznami, ale też na pewno mają wiele na głowie i te włosy mogą z niej wypadać.

- Teatr jest trudną instytucją do kierowania. Kiedy objęłam te stanowiska, teatr był szalenie biedny. Wszystko co tu było, było albo sprzed wojny, albo z marnych lat pięćdziesiątych. Oczywiście zaplecze sceniczne nie remontowane od początku, czyli od 1907 roku.

Wtedy teatr narodził się.

- Tak, ale w zasadzie nie remontowano go. Duża scena dopiero w końcówce lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku doczekała się autentycznej restauracji. Kiedy w 1978 roku zakończono remont widowni, ludzie mówili - no proszę, jest teatr po remoncie. A to wszystko było na agrafkę, nawet instalacje były złe i stare. Wprawdzie wymieniono wtedy drewnianą podłogę na płyty kamienne, ale na tym się skończyło. Po dużej scenie wzięliśmy się za elewację. Bardzo pomogły nam wówczas elektrownie i inne firmy śląskiego biznesu, bo w budżecie wciąż brakowało środków. Były to czasy walki o to, żeby firma nie zeszła z placu budowy. W 1981 otworzyliśmy scenę kameralną. Kolejny remont rozpoczęliśmy w 2005 roku. W międzyczasie trwały przygotowania do adaptacji trzeciej sceny teatru - Malarni, która cieszyła się wielką sympatią widzów. Mieściła się ona w zdewastowanej kamienicy, której część udało się rozebrać i postawić na jej miejsce nowy obiekt komercyjny. Teraz znajdują się tam pomieszczenia ZUS-u. To jest moje wiano dla Teatru Śląskiego. Już w 2006 roku zaczęliśmy korzystać z dochodów płynących z tej kamienicy, a w 2022 wszystkie obciążenia, które jeszcze są będą spłacone z tych czynszów, bo czynszami się dzielimy ze spółdzielnią mieszkaniową. Natomiast w podwórku w stojącej obok kamienicy, która do 1933 roku służyła loży masońskiej a później była jej własnością, po wojnie teatr posiadał warsztaty teatralne. To tam właśnie mieściła się nasza trzecia scena, tak zwana Malarnia. W 2010 roku, wsparci środkami unijnymi, mogliśmy przystąpić do remontu. Zakończyliśmy go po dwóch latach, wszystko zgodnie z planem, wielkim wydarzeniem, premierą "Kontraktu" Sławomira Mrożka z jego udziałem na widowni. Od tego momentu Malarnia stała się trzecią naszą sceną, na której prezentujemy sztuki bardzo kameralne.

Trudno poznać tę scenę i otoczenie Malarni.

- Tak, bo drugim, który udało się zbudować po kadrze, po pracownikach teatru, wielkim naszym kapitałem jest jego kondycja materialna. Wszystkie nasze obiekty teatralne są zmodernizowane, dobrze wyposażone. Mogę powiedzieć, że teatr osiągnął taki pułap, którego nie miał nigdy. Znakomite światła, wyśmienite nagłośnienie tych scen. I to wszystko stanowi ogromny kapitał tego teatru. Nie wszyscy jednak budowali w tym czasie. Znam teatry, i nie jest ich wcale mało, które na początku lat dwutysięcznych, zaczęły sprzedawać swoje obiekty. A to kamienicę administracyjną, a to jakieś zaplecze magazynowe.

Ale te teatry nie miały dyrektor Krystyny Szaraniec. Bo wszyscy tutaj w tym województwie, mówią, że gdyby nie pani, gdyby nie było sponsorów, których pani sprowadziła do teatru, ludzi, którzy nagle odkryli w sobie nie tylko chęć zarabiania pieniędzy, ale i to, że teatr jest w ich życiu ważny, może nawet ważniejszy od pieniędzy, to tego wszystkiego by nie było.

- Nie zbudowalibyśmy potęgi artystycznej i materialnej bez pomocy tych ludzi, naszych sponsorów, ludzi z Rady Mecenasów. Uważam, że nie ma co się wstydzić, gdy wyciągam rękę prosząc o wsparcie, bo robię to w przekonaniu, że to województwo zasługuje na scenę narodową na Górnym Śląsku naprawdę wspaniałą. Oni wszyscy czekają na spotkanie z teatrem. To jest niezwykłe. Tu, na naszych premierach, spotykają się elity tego województwa. Zbudowanie takiej widowni, to też niełatwa sprawa.

Powołanie Rady Mecenasów to też pani zasługa?

- Na początku roku dowiedzieliśmy się, że dostaniemy 1 700 000 mniej pieniędzy niż dostaliśmy w roku ubiegłym. Co to znaczy? Że w zasadzie nie mamy środków na to, aby przygotować jakąkolwiek premierę w naszym teatrze. 50 000 zł dał nam prezydent Piotr Uszok z kasy miejskiej Katowic i prapremiera "Piątej strony świata" Kazimierza Kutza mogła być zrealizowana. Co jednak dalej? Mamy pieniądze na pensje dla ludzi, na ZUS, zapłacenie mediów, na to aby teatr ze swoimi trzema scenami istniał. Ale czy będzie on funkcjonował normalnie nie przygotowując premier? Przecież nie możemy grać w nieskończoność przedstawień, które miały swoje premiery kilka albo nawet i kilkanaście lat temu. Dlatego Rada Mecenasów jest naszym błogosławieństwem. Przecież te firmy też mają swój trudny czas, a mimo to deklarują pomoc dla teatru. Na ostatnim spotkaniu Mecenasi postanowili, że pójdą do nowego marszałka i przedstawią sytuacje teatru. Bo z tego mozolnego pięcia się w górę, nagle teatr może zupełnie się ześlizgnąć i znowu będzie trzeba wielu lat wysiłku, żeby go podnieść.

No właśnie, piąć się w górę można latami, a spaść w dół - to dwa, trzy miesiące. Może rok...

- Mamy rozliczne kontakty zagraniczne. Przyjeżdżają do nas teatry prezentujące wartościowe przedstawienia, ale i my jeździmy po Europie. W Paryżu zagraliśmy z sukcesem "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Teatr ma taki repertuar, którego nie musi się wstydzić. To prawda, że jest trudny, ale to wysoce artystyczny repertuar.

Czasami jest tak, że ktoś jest dobry, ale nie potrafi tego sprzedać, ludzie wokół o tym nie wiedzą.

- Dlatego ostatnio skupiliśmy się na promocji i reklamie teatru. Tu dużo się dzieje we współpracy z Telewizją katowicką i Uniwersytetem Śląskim. Potrafimy wykreować nowe sytuacje, nowe zjawiska, nowe przedsięwzięcia. Przykładem może być ceremonia nadania przez Uniwersytet Śląski tytułu doktora honoris causa Sławomirowi Mrożkowi, uroczystość odbyła się na naszej scenie. Doszło do współpracy z Telewizją Katowice, która przenosi nasze spektakle na ekran, dzięki czemu przybyło nam 80 000 widzów. Już zostało wyemitowanych pięć spektakli ze sceny Kameralnej.

Telewizja pokazała "Kontrakt", "EU", "Mleczarnię", "5 Razy Albertyna", niebawem zobaczymy spektakl pt."Jacobi i Leidental", zarejestrowano już "Polterabend", w planach jest "Mewa" i "Moja ABBA", a kto wie czy nie "Piąta strona świata". Koordynatorem projektu, który został nazwany "Teatr Śląski w twoim domu" jest Małgorzata Długowska-Błach. To sukces, którym inne teatry nie mogą się pochwalić.

- Sukces ogromny. Wspólnie z telewizją uczyliśmy się tej pracy, bo przecież przenoszenie spektakli jest trudną sprawą. Po to, żeby spektakl nie stracił artystycznie, trzeba się sporo napracować. Telewizja stanęła jednak na wysokości zadania, nauczyła się tego razem z nami. Każdy projekt unijny wymaga jednak środków własnych, a my ich nie mamy. Nie mamy na podstawowe potrzeby. W zeszłym roku Wydział Kultury i Marszałek zapewnili nam środki jako dofinansowanie tego projektu. W zeszłym roku otrzymaliśmy też dofinansowanie na "Lato w Malarni", na wystawy, na czytanie dramatów, na impresje z ulicy Teatralnej. Na wiele projektów, które realizowaliśmy. Spokojnie mogliśmy działać.

To ja wejdę teraz pani dyrektor w słowo i powiem, że Stadion Śląski do tej pory kosztował nas przeszło pół miliarda złotych i końca tej inwestycji nie widać. Może trzeba będzie dołożyć następne pięćdziesiąt albo i sto milionów złotych? A my tutaj rozmawiamy o milionie siedmiuset tysiącach złotych dla was w skali tego roku.

- No właśnie, a przecież stworzyliśmy też projekt "Kultura do masowego odbiorcy" polegający na tym, że do 119 szkół z całej Polski przekazywaliśmy internetowo naszą bajkę "Przygody Sindbada Żeglarza" w reżyserii Jarosława Kiliana. Odzew był ogromny. Opowiadał mi jeden z członków ekipy telewizyjnej, który znalazł się akurat w jakiejś małej szkole niedaleko Zawiercia, w czasie, gdy nasz spektakl miał dotrzeć do uczniów. Rozbrykana młodzież siedziała w sali gimnastycznej i szalała czekając na rozpoczęcie, a po kilku minutach zapadła głęboka cisza, tak byli pochłonięci tym, co zobaczyli. Sam opowiadający przyznał: Wie pani, przyjemnie było na to popatrzeć. Ja sam się wciągnąłem i kolega mnie musiał szarpać, żebyśmy wyszli.

Obojętnie jakie braki byśmy tutaj wyciągnęli to i tak wiadomo, że teatr nie upadnie bo i pani, i ludzie, którym zależy na tym teatrze zrobicie wszystko, aby do tego nie dopuścić.

- To są gorzkie refleksje, ale myślę, że przez te moje wysiłki, przez moją zapobiegliwość, przez moją ciężką pracę, teatr traktowany jest w Urzędzie Marszałkowskim jako instytucja, której można obcinać środki i nie dawać pieniędzy nawet na przeżycie, ponieważ i tak da sobie radę. W Polsce myśli się, że ten kto idzie w górę, kto ciężko pracuje, kto osiąga dobre wyniki, nie musi dostawać odpowiedniego wsparcia.

Ponieważ i tak da sobie radę.

- Właśnie. I to jest groźne. Bo po to sobie daje radę, żeby podnieść poziom. Żeby stać się instytucją, która ma prawo powiedzieć - zajmuję najwyższą lokatę, jestem dobry, najlepszy, ale tym bardziej trzeba o to dobro wspólne dbać. Jeśli nastąpi załamanie, to ono może potrwać i kilka lat, i nie będzie dobre ani dla teatru, ani dla regionu. Decydenci powinni o tym pamiętać.

Mój przyjaciel, teatroman, z którym często jeździmy oglądać spektakle we Wrocławiu, Opolu, Warszawie, Krakowie powiedział kilka lat temu: Najgorszy spektakl w Krakowie jest lepszy od najlepszego na Śląsku. Faktycznie, może jeszcze niedawno niektórzy kręcili nosami na nasz repertuar i jeździli do teatrów krakowskich. Teraz to teatromani z Krakowa przyjeżdżają do nas aby zobaczyć na przykład "Mewę" Czechowa w reżyserii Gabriela Gietzkyego. Spektakl magiczny ze świetną rolą Anny Kadulskiej, ale też bardzo drogi, przypomnijmy na przykład ogromne jezioro, zbudowane na scenie, w którym kąpią się letnicy Czechowa.

- To ogromne przedsięwzięcie, ale powiedziałam, że my mamy takich specjalistów, dla których nie ma rzeczy niemożliwych. Dlatego to jezioro, w którym kąpią się aktorzy jest bajeczne i niezwykłe. Spektakl będzie prezentowany w czasie tegorocznych "Interpretacji", a Gabriel Gietzky zawalczy o Laur Konrada.

Trzymamy zatem kciuki, ale dodajmy jeszcze pani dyrektor i to, że ze swoimi spektaklami odwiedziliście kilka europejskich miast.

- O Paryżu wspomniałam. Inaugurowaliśmy Festiwal Europy Środkowej w Koszycach. Spektakl "Jacobi i Leidental" ma zaproszenie na kolejne festiwale. Takich realizacji mamy sporo. Na przykład świetny aktorski spektakl Joanny Zdrady "Siła przyzwyczajenia". Aktorzy latami czekają na takie wyzwania, a publiczność chce ich zobaczyć w wyjątkowych sytuacjach. A polska prapremiera "Ostatniego tanga w Paryżu" w Malarni to nie sensacja i sukces? Bilety wysprzedane na przedstawienia z dwu-, trzymiesięcznym wyprzedzeniem. Jesteśmy po prapremierze "Piątej strony świata" Kazimierza Kutza w reżyserii Roberta Ta-larczyka. Sukces niewątpliwy. No i chcemy na przekor trudnościom finansowym zrealizować mimo wszystko "Zbójców" Fryderyka Schillera w reżyserii Krzysztofa Babickiego. W zeszłym roku było osiem premier. Ciężko pracowaliśmy. Ale na te osiem premier, nie było ani jednej, która by teatr kompromitowała. Ile damy premier w tym roku? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Bo de facto, teatr ma pieniądze na przeżycie tylko września. Październik, listopad i grudzień to wielka niewiadoma. Nie wiem co zrobimy. Wierzę głęboko, że otrzymamy środki na projekty, które tak znakomicie się sprawdziły. W ubiegłym roku pierwszy raz zorganizowaliśmy "Lato w Malarni". Widzowie mimo ogromnych upałów i Euro 2012 odwiedzali nas tak tłumnie, że niektóre spektakle trzeba było grać dwukrotnie.

Mówimy o sukcesach, a jaka jest frekwencja w Teatrze Śląskim? To też sukces?

- Oczywiście. W ubiegłym roku wyniosła ona 81% przy średniej europejskiej na poziomie 61-65 procent. Musimy także pamiętać o trudnościach komunikacyjnych i o tym, że w czasie rozkopków, które trwają na Rynku już drugi rok, trudno jest czasami do nas dotrzeć. Sądziliśmy, że frekwencja spadnie nam drastycznie. Nie było jednak tak źle, spadła zaledwie o pięć procent.

Wiele zmieniło się na lepsze w Teatrze Śląskim, wiele jest jeszcze do zrobienia. Brakuje pieniędzy, bo kryzys jest wszędzie. Ale mimo tej ogólnopolskiej mizerii mam nadzieję, nie traci pani optymizmu?

- Nigdy, choć czasem trudno w to wszystko uwierzyć, że będzie lepiej. Mam jedno marzenie, żeby teatr rósł i żeby panowała w nim wciąż ta sama atmosfera pracy, wzajemnej życzliwości jak dotychczas, żeby teatr miał takich sojuszników i taką opinię, na jaką ciężko zapracował przez wiele lat.

Tadeusz Kantor mawiał "Moim domem było i jest moje dzieło". Myślę, że podobnie można powiedzieć i o Krystynie Szaraniec, której bardzo dziękuję za rozmowę.

Marek Mierzwiak
Śląsk
28 marca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia