Teatr, który się wtrąca?

recenzje spektakli o wojnie

"O co się zabijać? Wojna. Pokój. Ukraina" - to pierwszy blok tematyczny - czytam w folderze repertuarowym. Będą więc nie przedstawienia, ale "bloki tematyczne", pierwszy "związany z konfliktem rosyjsko-ukraińskim, a także konsekwencjami, jakie może mieć dla całej Europy" - o spektaklach Teatru Powszechnego w Warszawie pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Już w określeniu "bloki tematyczne" (to coś jak delikatesowy blok czekoladopodobny) zawiera się metoda twórcza nowej dyrekcji: idziemy do widza szerokim frontem, od razu seria, by nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z teatrem zaangażowanym społecznie i politycznie, ba!, przewidującym skutki dla "całej Europy". Naprawdę trzeba zaczynać z tak pretensjonalnym zadęciem? Czy widz zobaczy na scenie aktorów-ekspertów od polityki, którzy mu wytłumaczą owe konsekwencje?

Skądże. "Dzienniki Majdanu" to zapis wydarzeń na kijowskim placu sprzed roku. Autorka była świadkiem wielotygodniowych protestów zakończonych brutalną strzelaniną oddziałów Berkutu. Na małej scenie siódemka aktorów stara się te wydarzenia opowiedzieć tak, by widzowie poczuli grozę. Mimo poświęcenia - z marnym skutkiem; długie sekwencje krótkiego spektaklu poświęcone są na zakładanie kolejnych spodni, bluz, rękawic i ochronnych kasków, nagolenników itp., wszak bohaterowie idą mieszkać w namiotowym miasteczku zimą. Trudno, by widz się przejął ich cierpieniem, gdy zna dalszy ciąg wydarzeń Majdanu. Już w momencie przygotowywania premiery wiadomo było o zestrzelonym samolocie pasażerskim, o walkach z użyciem ciężkiego sprzętu, setkach zabitych, zniszczonym lotnisku w Donbasie. O całym koszmarze tej wojny informują codziennie wiadomości, reportaże, filmowe dokumenty. Ile by aktorzy założyli na siebie warstw ubrań, jak głośno by krzyczeli, nie przebiją tych coraz okrutniejszych i porażających obrazów. O żadnej aktualności nie może być mowy, a poziom refleksji na temat "konsekwencji dla całej Europy" mikry, inny być nie może.

"Wojna i pokój" [na zdjęciu], kolejna pozycja "bloku" ma nam pokazać, jak groźna jest Rosja, która w niedalekiej przyszłości zostanie obrócona w perzynę przez państwa Zachodu. Do przeprowadzenia tej światłej tezy posłużyło arcydzieło Tołstoja tudzież fantazja adaptatora (Paweł Sztarbowski) i reżysera (Marcin Liber). W pierwszej części oglądamy "salon z widokiem na wojnę", otoczony okrągłymi snopami siana. Bal u Rostowów gromadzi arystokratyczne towarzystwo, egoistycznie zajęte dworskimi intrygami. Tocząca się na zachodnich krańcach imperium wojna z Napoleonem wielu skłania do buńczucznie patriotycznych deklaracji. Problem w tym, że na ów obrazek nałożono kliszę stereotypów i banału. Nie dość, że całe towarzystwo zostało usadzone przy prostym drewnianym stole, na świetlicowych krzesłach, to jeszcze bryłowate, bufiaste, pofałdowane kostiumy dodają kobietom pokraczności. Wiadomo, Ruscy są brzydcy, prowincjonalni i dzicy. Barbarzyńskość obyczajów objaśnił przed rozpoczęciem balu Grzegorz Falkowski, określony w programie jako "mięso armatnie, chłop w stroju ruskiego niedźwiedzia", upominając panie, by nie sięgały pod stołem po męskie genitalia. Koncept, że palce lizać! Jego postać nie może się nazywać Płaton Karatajew (u Tołstoja to prosty chłop, który walczy za ojczyznę bezinteresownie); zburzyłoby to misterną tezę adaptatorów o imperialnej, okrutnej Rosji.

Kto nie zna powieści, wyjdzie ze spektaklu z przekonaniem, że Tołstoj opisał barbarię w stanie czystym: jego arystokraci zalewają pałę bez umiaru, często wprost z gwinta, kobiety są brzydkie i głupie. I sprzedajne jak pierwsza żona "pierdoły" - jak się tu o nim mówi - Piera Bezuchowa. Helena Kuragina. Egzaltowana Natasza, w wieku starej panny, bardzo kocha wojnę, nawet demonstruje swą militarystyczną (?!) postawę, maszerując na golasa przed kurtyną. Książę Bołkoński jest wysoki i przystojny, ale chwiejny, nie kocha ciężarnej żony - to widać, ale żeby pałał namiętnością do Nataszy, jak ona to sobie wmawia? Niekoniecznie. Dopiero gdy zbije z desek prawosławny krzyż, poczuje, jak jego patriotyzm i waleczność za imperium rymują się z wiarą.

Realizatorzy pozostawili kikuty postaci, poszarpane, niedopowiedziane wątki, nie o powieść bowiem tu chodzi, ale o jej znany tytuł, który przyciągnie widzów na wykład o strasznych Rosjanach. Ci są nieokrzesani, prymitywni, niedemokratyczni, imperialni - to wie każde dziecko z polskiej propagandy, więc dorosły przyjdzie sobie te klisze mentalne i stereotypy zobaczyć na scenie, zgodnie z zasadą: lubimy oglądać to, co już znamy. Banał rozciąga się więc od kulisy do kulisy w pierwszej części, aż miło patrzeć; wielu widzów jego stężenie przerasta, więc w przerwie opuszczają przybytek sztuki.

W drugiej części jest tylko gorzej: jesteśmy w Moskwie roku 2021, okupowanej przez wojska zjednoczonej Europy. Miejsce "salonu" zajęło pobojowisko - połamane meble, sterty rozrzuconych książek (skąd one w kraju barbarii?) - a na nim pokurczeni z zimna ludzie z kałaszami w dłoniach. Natasza z Bołkońskim na ekranie (widać retrospekcja) przeżywają pożary uczuć (chłodno). Gdy on umiera, ona "dojrzewa" i już zdecydowanie nienawidzi wojny. Obrazek futurystyczny kończy się sweet fotką, bohaterowie usadzają się w dużym pudle, nawet martwy Bołkoński zostaje wciągnięty w kadr i wszyscy z radością śpiewają dawny szlagier - "Pust wsiegda budiet sonce". O szlachetna ironio!

Wszystko na sprzedaż? - kolejny "blok tematyczny" - rozpoczęły "Szczury", przedstawienie wykorzystujące utwór Gerharta Hauptmanna z 1911 roku. Zamiast polskiej służącej, która niemieckim chlebodawcom sprzedaje swe dziecko, mamy Ukrainkę, Polinę. Już w pierwszej scenie przechodzi proces upokorzeń, jakich nie szczędzą jej zamożni Polacy, brat i siostra, zamierzając ją zatrudnić. Siostra (Eliza Borowska) straciła małego synka, więc ciężarnej Polinie proponuje odkupienie jej potomka, co jej beznadziejną sytuację ma polepszyć. Ponieważ Hauptmann prowadzi jednocześnie drugi wątek - dyskusji o teatrze artystowskim, obojętnym na cierpienia zwykłych ludzi - twórcy adaptacji "Szczurów" (Maja Kleczewska i Łukasz Chotkowski) podejmują go także.

Nieszczęście polega na tym, że w rozważania o kondycji współczesnego teatru włączyli wypowiedzi Joanny Szczepkowskiej o homo-lobby, Jana Englerta o rzemiośle teatralnym, Grzegorza Małeckiego o metodach pracy samej Kleczewskiej, po oddaniu przez niego roli w jej Orestei (premiera nie doszła do skutku) oraz Michała Żebrowskiego, który w telewizji chwalił nową rzeczywistość, bo pozwoliła mu stać się zamożnym, spełnionym artystą. Robią to w trybie kabaretowo-oskarżycielskim, tyleż ciężkim, co mało zrozumiałym, dramaturgia całości bowiem, sens użytych środków wyrazu w połączeniu z niesłyszalnością tekstu (wszyscy mówią przez mikroporty) zacierają sensy skutecznie. Nie rozumiem na przykład, co gra Michał Czachor, gdy wchodzi na scenę w damskich samonośnych pończochach z koronkami, czarnym T-shircie i z gołym przyrodzeniem. Najpewniej przekracza granice (rozumu na pewno). Może gra geja, ale po chwili chwali się, że we czterech zgwałcili Polinę w piwnicy i się teraz ukrywa. Nie wiem też, dlaczego owa Ukrainka, zagrana poczciwym duktem psychologii przez Karolinę Adamczyk, nagle staje się działaczką Femenu z napisami na gołych piersiach.

Widz, oglądając ów spektakl, kończący się zalewaniem pianą scenicznej podłogi do pierwszego rzędu, może odnieść wrażenie, że największym nieszczęściem naszego teatru są wyśmiewani w nim artyści. Marna diagnoza, ponieważ ich wypowiedzi nie zostały przytoczone lojalnie, co można złożyć na karb kabaretowej konwencji. Ta zaś żywi się aktualnością, tymczasem wyszydzane cytaty pochodzą sprzed co najmniej dwóch lat i zostały na wszelkie nielojalne sposoby przemielone przez media i portale internetowe. Jaki sens je dziś przywoływać, poza mało chwalebnym aktem zemsty na wyznawcach odmiennej wiary artystycznej? Podobno twórcy chcieli wstrząsnąć sumieniami "księstwa warszawskiego", ludzi sytych sukcesów i pieniędzy, którzy nie widzą "prawdziwych problemów społecznych", choćby podłego traktowania osób zza wschodniej granicy, co ma być odreagowaniem dni rodaków spędzonych na zmywakach w Anglii czy w Niemczech. To interpretacja wysłuchana w bufecie albo w wywiadach; ze sceny płynie komunikat, że to czołówka polskich artystów w aliansie z klasą nowobogackich odgrywa się na biednych Ukrainkach. Pogratulować takich konstatacji.

Bardzo bym chciała zobaczyć przedstawienie, które sprowokuje, oburzy nie całą "warszawkę", ale zwykłego widza. Poruszy znaczeniem, pokaże nieprzewidywaną dotychczas perspektywę estetyczną, pozwoli zrozumieć coś lub się o jakąś interpretację pokłócić, albo wybije z utartych szlaków myślenia, jak to wielokrotnie się działo, gdy oglądałam spektakle w teatrze prowadzonym przez Zygmunta Hübnera. Po "Szczurach" wyszłam znużona grafomanią pani reżyser i jej dramaturga, z poczuciem straconego wieczoru. A szłam z nadzieją i pamięcią kilku przedstawień Mai Kleczewskiej, które mnie rzeczywiście dotknęły. Nie wiem, co się stało. Może warto inspirować się literaturą, jak wcześniej, a nie walkami środowiskowymi i niedomyślanymi diagnozami społecznymi.

"Czy można psuć sztuki inscenizacją? Można i trzeba. Sztuka to tylko scenariusz. Tak, zamiary autora nie Są dla teatru obowiązujące. Tak, sztuki można i należy przerabiać [...] Zgoda, idea autora zostanie skażona. Ale co z tego? Trzeba równie zdecydowanie wziąć się do przerabiania także utworów dramatycznych. Niech sztuki będą dla reżysera i jego pomocników jedynie kanwą samodzielnej pracy. Precz z niewolniczym padaniem na twarz przed tradycją". Można by pomyśleć, że to manifest nowej dyrekcji, skoro z taką ochotą wciela owe idee w życie. Niestety, to słowa teoretyka teatru czasów Proletkultu, Płatona Michajłowicza Lebiediewa, piszącego pod pseudonimem Kierżencew, autora książki Teatr twórczy z 1918 roku. Formułował w niej zasady "lewego frontu sztuki", które miały służyć narodowi rewolucyjnemu i przystępnymi metodami wychowywać go ideowo oraz estetycznie.

Teatr Powszechny pod dyrekcją Pawła Łysaka i Pawła Sztarbowskiego odwołuje się do patrona, Zygmunta Hübnera. Jego hasło - "Teatr, który się wtrąca" - drukowane jest na programach, zaproszeniach, afiszach. Przedstawienia, które obejrzałam ostatnio, i te, które pamiętam z czasów dawnego dyrektora, utwierdzają mnie w przekonaniu, że obecni włodarze sceny używają owego hasła z daleko posuniętą dezynwol-turą. Patron Powszechnego pracował w czasach, gdy idee Kierżencewa i podobnych mu ideologów nie tylko się ziściły, lecz także stały się narzuconą odgórnie praktyką, wytyczną myślenia. Z grubsza mówiąc, polegała ona na tym, by sztuka i jej twórcy za bardzo nie mieszali w umysłach i duszach obywateli. By nie podawali w wątpliwość obowiązującej uproszczonej wizji życia, by nie pokazywali niejednoznaczności wyborów, komplikacji postaw życiowych, słowem, obrazu świata bardziej skomplikowanego, niż tego chcieli socjalistyczni ideologowie. Teatr Zygmunta Hübnera wtrącał się, aby obszary niejednoznacznego myślenia poszerzyć, pokazać, że życie człowieka między Bugiem i Odrą nie jest całkiem bezproblemowe, choć "kraj się buduje, a ludzie żyją dostatniej". Inteligentom, z natury rzeczy dzielącym włos na czworo, którym brakowało poważnej refleksji nad własną egzystencją, społecznymi napięciami, uczciwą historią

kraju doświadczonego przez oba totalitaryzmy, dyrektor proponował przede wszystkim "teatr dla dorosłych". Widza traktował poważnie, jak partnera, a nie protekcjonalnie, jak imbecyla, któremu banały i stereotypy trzeba łopatą włożyć do głowy. Umiał myśleć niekonwencjonalnie i pod włos, więc się podobnymi zabiegami brzydził. Nigdy nie pouczał, nie moralizował. Zadawał pytania, czasem trudne, nieoczywiste, i liczył na to, że dorosły widz też nie zna odpowiedzi, wątpi, dywaguje, ale szuka. Zastanawia się nad swoim życiem, zawsze nieprzewidywalnym i nieideologicznym, nad komplikacjami świata, który coraz trudniej zrozumieć, gdyż nie ma jego jednej słusznej definicji ani jednej słusznej odpowiedzi na pytanie, "jak żyć?".

To, co robią obecni dyrektorzy Teatru Powszechnego, jest całkowitym zaprzeczeniem mądrej postawy i dzieła patrona. Zawłaszczeniem jego dorobku dla celów "pijaru". A ten mają świetny. Za czasów Pawła Sztarbowskiego w Bydgoszczy ciągnęły tam zastępy jego pupilów z "młodej siły krytycznej", by obwieszać wszystkie portale wywiadami z twórcami, sprawozdaniami z kolejnych premier, nawet dla dzieci, utrzymanymi w duchu: najlepszy polski teatr. Teraz dostaliśmy to samo w Warszawie w otoczce lansu jak się patrzy; już w dniu premiery

ukazują się recenzje w porannym wydaniu gazety, uprzedzające ewentualne ataki, nie mówiąc o spotkaniach z widzami przed premierą, reklamach itp. Z dokonaniami na razie cieniutko...

Teatr Powszechny w Warszawie:

"Dzienniki Majdanu" Natalii Worożbyt,

przekład - Agnieszka Lubomira Piotrowska, reżyseria - Wojtek Klemm, realizacja - Wojtek Klemm / Efrat Stempler, dramaturgia -Joanna Wichowska, scenografia - Anna Met, muzyka - Micha Kaplan. Premiera 24 października 2014.

"Wojna i pokój" Lwa Tołstoja,

reżyseria - Marcin Liber, adaptacja i dramaturgia - Paweł Sztarbowski, scenografia - Mirek Kaczmarek, kostiumy - grupa Mixer, muzyka - Krzysztof Kaliski, Filip Kaniecki. Premiera 13 grudnia 2014.

"Szczury" według Gerharta Hauptmanna,

przekład - Tomasz Małyszek, reżyseria - Maja Kleczewska, scenariusz sceniczny - Maja Kleczewska i Łukasz Chotkowski, dramaturgia - Łukasz Chotkowski, scenografia, reżyseria światła, wideo, foundfootage - Wojciech Puś, kostiumy - Konrad Parol. Premiera w Krakowie 7 grudnia 2014, w Warszawie 10 stycznia 2015.

Elżbieta Baniewicz
Twórczość
23 kwietnia 2015

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia