Teatr lalek nie ufa lalkom

O XXIII Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu (15-20 X 2007).
Dyskusja na temat, czym jest dziś teatr lalek, jaka jest jego specyfika, czym różni się on od innych gatunków teatru, toczy się od dawna i najwyraźniej nieprędko przyniesie jasne odpowiedzi. Każdy festiwal lalkowy stanowi kolejną okazję do kontynuowania tej dyskusji w oparciu o nowe osiągnięcia poszczególnych teatrów, mających w nazwie “lalkę” lub “animację”. Ogólnopolski Festiwal Teatrów Lalek w Opolu, który odbył się już po raz 23. (15-20 X 2007), stanowi jako forum spotkań polskich teatrów lalek najlepszą okazję do podjęcia próby określenia, czym polski teatr lalek jest dzisiaj. Ponieważ określenie “teatr lalek” straciło jasność znaczeniową, trzeba szukać nowej definicji. Jedynym realnym kryterium wydaje się pojęcie “postaci scenicznej”. W zależności od tego, z jakiej materii zbudowana jest owa postać, można wyodrębnić pięć podstawowych możliwości: 1. postać=aktor – czyli postać sceniczna zbudowana jest z ciała aktora; jego głos, mimika, gestyka oddane są na użytek kreowanej postaci; 2. postać=lalka – postać sceniczna zbudowana jest z materii innej niż ludzkie ciało: drewna, metalu, tkaniny, lateksu, włóczki, przedmiotu gotowego (imbryk, łyżka itd.); 3. postać=aktor + postać=lalka – w jednym spektaklu są postacie żywoplanowe i postacie lalkowe, czasem postać sceniczna ma swój wymiar podwójny: żywoplanowy i lalkowy, bywa że w zdublowanym kostiumie, wówczas aktor raz gra sobą, a raz animuje lalkę; 4. postać= aktor + lalka – postać jest syntezą “ludzkiego” i “nieludzkiego”; widz nie ogląda naprzemiennie lub wybiórczo a to aktora, a to lalki, lecz widzi jedną postać, stworzoną ze zrośnięcia się obu; 5. brak postaci scenicznej – teatr oparty na plastyce, świetle, dźwięku, performans lansujący osobistą obecność aktora, eksperymenty teatru postdramatycznego. Obserwując festiwal opolski, chciałoby się w pierwszym odruchu niemal wszystkie przedstawienia zaliczyć do pierwszej kategorii, bo dominacja aktora żywoplanowego była uderzająca. A jednak – jeśli zgodnie z tradycją zaliczymy do teatru lalek maskę i zgodzimy się, że każda animowana forma jest lalką – to wszystkie spektakle konkursowe wypada zaliczyć do kategorii trzeciej (jeden pozakonkursowy – do czwartej, o czym dalej). Czy to przypadek, czy świadomy wybór komisji kwalifikacyjnej, która wybrała 11 spektakli spośród wielu zgłoszonych? W polskich teatrach lalek nadal grywa się spektakle z grupy pierwszej i drugiej, piąta należy do rzadkości, a czwarta chyba dopiero się kształtuje. Jeśli to rozpoznanie jest słuszne, to wypada stwierdzić, iż komisja kwalifikacyjna (w składzie: Henryk Jurkowski, Adam Kilian, Krystian Kobyłka) wyodrębniła nurt rzeczywiście dominujący w obecnym polskim teatrze lalek, uprawiany przez najwybitniejszych reżyserów i zasługujący – jej zdaniem – na popularyzację i nagrody. Może warto zadać pytanie, co w tej sprawie wynika z mody, co z osobistych zainteresowań reżyserów, a co z meritum, czyli samej istoty opowiadanej historii? Pierwszym spektaklem konkursowym była Ondyna w wykonaniu gospodarzy festiwalu. Niesłusznie zapomniana, baśniowa sztuka Giraudoux ze wszech miar zasługuje na odkurzenie i chwała twórcom, że przywrócili ją scenie. Reżyser, Marián Pecko, postawił na aktorów, nie zaufał lalkom. Główni protagoniści, Hans i Ondyna, to żywy plan; postacie drugoplanowe, to aktorzy lub aktorzy w półmaskach oraz (w akcie trzecim) atrakcyjne plastycznie olbrzymy. Tylko one, nie licząc epizodycznej marionetki pieska, pozwalają zaliczyć przedstawienie do grupy trzeciej, a nie pierwszej – całkowicie żywoplanowej. To dobrze i źle. Dobrze, bo Opolski Teatr Lalki i Aktora dysponuje pierwszorzędnymi aktorami. Zarówno Agnieszka Zyskowska-Biskup (Ondyna), jak i Łukasz Bugowski (Rycerz Hans), a także Mariola Ordak-Kaczorowska (Bertilda, nagrodzona), Andrzej Mikosza (Król Wodników), jak i reszta zespołu wywiązali się z postawionych im przez reżysera zadań. A reżyser skupił się na ruchu scenicznym, specyficznej gestyce Ondyny oraz atrakcyjności wizualnej przedstawienia. Nawiązujące do dawnych wieków kostiumy rybaków, wymyślne stroje dworaków, skontrastowane z prostą sukienką bohaterki, wyolbrzymieni czarni sędziowie w perukach, a do tego Szambelan (Zygmunt Babiak) w konwencji kabaretowej, metaforyczna scenografia (Pavel Andraško) i wyrazista muzyka (Robert Mankovecký) – wszystko to składa się na widowisko atrakcyjne. Gorzej z sensami. Jeśli ktoś nie czytał sztuki Giraudoux, a takich widzów jest większość, to nie do końca zrozumie przebieg akcji i kolejne jej zwroty, ale w końcu nie wszystko musi się rozumieć, ważniejsze bywają odczucia i wrażenia. Szkoda czego innego. Wydaje się, że zaprzepaszczono wyjątkową szansę, jaką daje teatr lalek inscenizacjom baśni. Ondyna, Król Wodników i siostry-rusałki to reprezentanci wodnego świata. Literatura romantyczna, do której nawiązał Giraudoux, aż roi się od rusałek, boginek, syren. Pamiętamy Goplanę i Świteziankę. Ondyna łączy w sobie kobietę i rusałkę, a więc człowieka i naturę, ludzkie i nie-ludzkie. Teatr lalek powinien to wykorzystać i zamiast szukać specjalnej aktorskiej gestyki, mógł pokusić się o wykreowanie szczególnej, ludzko-nieludzkiej formy, bo tylko ten teatr może to zrobić. Tu przeciwnie. Nawet Król Wodników jest odarty z tajemniczości i sprowadzony do roli człowieka-iluzjonisty, który potrafi robić czary na pokaz lub wejść w kostium olbrzyma. Świata baśni nie warto na siłę uwspółcześniać. Tak np. pokazanie Hansa nie jako rycerza zabłąkanego w lesie, lecz odzianego w skóry i ogolonego na łyso współczesnego chłopaka z kolczykiem w uchu, razi na tle pozostałych postaci i kłóci się z logiką. Zamiast błądzić, powinien wyciągnąć telefon komórkowy. Pewnie reżyserowi chodziło o efekt ponadczasowości baśni – od średniowiecza do dziś – ale jednak kostium Hansa bardziej rozbija nastrój baśniowości niż go tworzy. Opolska “Ondyna” jest atrakcyjna i dobrze zagrana, ale jednak pozostawia niedosyt i uczucie zawodu. Gdyby zaufano formie i bolesne zderzenie świata nie-ludzkiego (natura) z ludzkim (kultura, cywilizacja) przełożono na zderzenie lalki i aktora, efekt mógłby być olśniewający i odkrywczy. Ten sam problem widać jak na dłoni w drugim przedstawieniu konkursowym Opolskiego Teatru Lalki i Aktora – Spowiedzi w drewnie Jana Wilkowskiego, połączonej z Żywotami świętych Jędrzeja Wowry. Na szczęście nie zepsuto znakomitego pomysłu Jana Wilkowskiego, który jak mało kto wierzył w artystyczną siłę lalki. Istota Spowiedzi w drewnie (jednej z najlepszych sztuk w dziejach polskiej dramaturgii lalkowej) zasadza się na dialogu człowieka i lalki, czyli Jędrzeja Wowry i Chrystusa Frasobliwego. Magia rodzi się na styku dwóch światów. Z jednej strony jest człowiek, rzeźbiarz, artysta, grzesznik, marzyciel, wyznawca – a z drugiej jest nie-człowiek: kawałek drewna, rzeźba, dzieło sztuki, Chrystus widziany po góralsku, Bóg miłosierny. Tajemnica tkwi w ożywaniu nieżywego, w samej sztuce animacji, czyli tchnięciu ducha (anima=dusza) w martwą formę i to właśnie potrafi przyprawiać widzów o metafizyczny dreszcz. Ale musi to być animacja, a nie przenoszenie przedmiotów po scenie, co dzieje się w części drugiej: Żywotach świętych. Aktorzy grają sobą, nie animują lalek, lecz je prezentują w trakcie snucia opowieści ewangelicznych i apokryficznych. Magia zniknęła, laska Św. Józefa nie zakwitła, lecz aktor na oczach widzów przyniósł kwiatek i umocował go na patyku. Nie ma animacji, jest ilustracja. Niemniej spektakl ma wiele zalet: plastyczny urok lalek i scenografii (Adam Kilian, nagrodzony), klimat miejsca grania: autentycznej drewnianej stodoły w Muzeum Wsi Opolskiej w Opolu-Bierkowicach, sprawność i wrażliwość reżyserską Krystiana Kobyłki (nagrodzony), dobre aktorstwo Andrzeja Mikoszy (Świątkarz), Łukasza Schmidta (Frasobliwy) i Marioli Ordak-Kaczorowskiej (Matka Boska, Św. Magdalena i in., nagrodzona), muzykę wykorzystującą tematy góralskie bez nachalności (Andrzej Zarycki, nagrodzony). Sięgnięcie do klasyki lalkowej nie tylko w sensie repertuarowym, ale także inscenizacyjnym przyniosło Opolskiemu Teatrowi Lalki i Aktora dodatkową, specjalną nagrodę “za kultywowanie świetnych tradycji polskiego lalkarstwa”. Szczególnie ciekawą propozycją OTLiA był spektakl DRUMS 4 dance/s/ w reżyserii Krystiana Kobyłki i Marioli Ordak-Kaczorowskiej. Ruchome metalowe konstrukcje dawały wiele możliwości zarówno aktorom, poruszającym się w precyzyjnie zakomponowany, taneczny sposób, jak i animowanym przez nich lalkom, konstruowanym i dekonstruowanym na oczach widzów (scenografia: Eva Farkašová). Szczególnym atutem przedstawienia była porywająca muzyka, wykonywana na żywo przez znakomite trio perkusyjne “Perkursors”. Twórcy spektaklu odważnie zmierzyli się z formą. Lalki są oryginalne, tworzone na oczach widzów z elementów ukrytych wcześniej w zakamarkach kostiumów aktorów, co wzmacnia efekt kreacyjności. Sam akt powoływania nowych istot do życia daje duże możliwości – aktorzy-demiurdzy próbują rożnych wariantów stwarzania, np. montują na korpusie trzy nogi. To ciekawe. Może warto było pokusić się o stworzenie istot niekoniecznie człekopodobnych i z ich udziałem rozegrać dalszą historię o szukaniu partnera, o miłości i rodzicielstwie. Fabuła przedstawienia ma poruszające momenty, jak np. scena, gdy matka huśta kołyskę, nie zauważając, że dziecka już w niej nie ma. Z kolei czytanie gazety przez ojca jest trochę banalne. Stworzono świetną okazję, by powiedzieć o partnerstwie coś nowego przy użyciu oryginalnych form, ale może nie wykorzystano jej w wystarczającym stopniu. Szkoda, że tak interesująca propozycja znalazła się w programie pozakonkursowym. Dobrze, że została doceniona i “za nowatorskie sposoby animacji” dostała nagrodę Zarządu POLUNIMA. W DRUMS 4 dance/s/ ważna była animacja. Aktorzy, choć precyzyjnie prowadzeni, świetni ruchowo i tanecznie, pozostawali na usługach lalek. W większości festiwalowych przedstawień było inaczej. Kto nie chce zachwycać publiczności czarem animacji, ten sięga po inne atrakcje, nierzadko z dobrym skutkiem. I tak np. poznański Teatr Animacji zaprezentował litewską Pozytywkę, kładąc nacisk na taniec, muzykę, śpiew, ruch sceniczny, kostiumy. Całość, dopracowana w każdym szczególe oraz wysoki poziom aktorstwa pozwoliły przywołać na scenie klimat lat dwudziestych, w lekko zabawnym i lekko nostalgicznym tonie. Jury doceniło reżyserską maestrię Janusza Ryla-Krystianowskiego i profesjonalizm aktorów (nagrody dla Elżbiety Węgrzyn i Marcina Ryla-Krystianowskiego) oraz muzykę Roberta Łuczaka i choreografię Władysława Janickiego. Ale znów wypada westchnąć z żalem, że lalki zostały zdominowane przez aktorów i stanowią tylko chwilowe urozmaicenie widowiska. Autorka scenografii, Julia Skuratova, wymyśliła zabawne formy (np. Mama zrośnięta z maszyną do szycia, a Tata z maszyną do pisania), mające wdzięk starych przedmiotów, ale animujący je aktorzy wysunęli siebie na pierwszy plan. Główna postać, Chłopiec, to aktor grający sobą, zaś przesuwana przez niego figurka na rowerku niczego nowego nie wnosi, jest ornamentem, nie przedmiotem animacji. Niemniej Julia Skuratova została dostrzeżona i nagrodzona, zarówno za scenografię Pozytywki, jak i rzeszowskiego spektaklu Chłopczyk z albumu w reżyserii Rimasa Driežisa (także nagrodzonego). I tutaj znalazło wyraz upodobanie scenografki do starych fotografii, bibelotów, żartobliwych stylizacji i deformacji, do małych form. Płaskie figurki jakby rysowane ręką dziecka miały wdzięk dobrze korespondujący z prostą historią chłopca, który ratując dawną fotografię swego ojca przed żarłoczną myszą, zarazem ratuje swój związek z ojcem. Wyłącznie męska obsada aktorska pozwoliła dobudować kolejne piętro interpretacyjne: oto mężczyźni bawią się w chłopców, by móc odnaleźć w sobie utraconą dziecięcą wrażliwość. W Pozytywce dziecko usiłuje pogodzić kłócących się rodziców, Chłopczyk z Albumu pragnie zatrzymać oddalającego się ojca. Z kolei Wendy z Nibylandii opartej na Piotrusiu i Wendy J.M. Barrie’go (Białostocki Teatr Lalek) odchodzi, skoro rodzice wolą się zajmować swoimi sprawami niż nią. Czy dzieci mogą być szczęśliwe bez rodziców, czy dobrze im na wyspie Nibylandii? Nie, mimo że Piotruś wciąż wymyśla nowe zabawy i przygody. Wendy jest potrzebna w roli mamy i przyjmuje tę rolę na siebie, choć to wcale niełatwe, ale że sama jest małą dziewczynką, więc jej “dzieci” to lalki. Reżyser, Jacek Malinowski, trafnie posłużył się tu podwójnością (aktorskiego i lalkowego) świata przedstawionego, a przy okazji uniknął sytuacji, w której powracająca do domu Wendy musiałaby porzucić swoje “dzieci”. Niemniej w białostockim spektaklu, podobnie jak w poprzednio opisywanych, dominuje żywy plan, a największym atutem jest bardzo dobre aktorstwo całego zespołu, a zwłaszcza żywiołowej Sylwii Janowicz-Dobrowolskiej i znakomitego w roli Piratów Artura Dwulita (oboje zostali nagrodzeni). Na uwagę zasługuje także scenografia Haliny Zalewskiej-Słobodzianek: wyolbrzymiony dziecięcy wózek, samochód-krokodyl czy obrotowa wyspa, będąca zarazem okrętem z masztem i bocianim gniazdem. Zgodną aprobatą cieszyły się Igraszki z diabłem Olsztyńskiego Teatru Lalek. Reżyser Petr Nosálek (nagrodzony) oraz scenograf Pavel Hubička nie uronili nic z ponadczasowego wdzięku i dowcipu słynnej sztuki Jana Drdy. I czeluście piekielne były jak się patrzy, i Diabeł Lucjusz dwoił się, kusząc naraz Królewnę Disperandę i jej Służącą Kasię – dwoił się naprawdę, to znaczy podzielił na dwie identyczne lalki. Szkoda, że ten pomysł nie pociągnął za sobą następnych i że znów nie zaufano lalkom. Dominuje aktorstwo żywoplanowe, a lalki stanowią dodatek, chwilami tylko rodzaj wizytówki poszczególnych postaci. Spektakl na tym o tyle nie traci, że aktorzy spisali się doskonale, zwłaszcza Anna Kukułowicz w roli Królewny, Adam Hajduczenia w roli Pustelnika Scholastyka (oboje nagrodzeni) oraz Tomasz Czaplarski w roli Diabła Lucjusza, natomiast traci na tym teatr lalek. Ambitne intencje przyświecały Teatrowi Lalki i Aktora z Łomży, który sięgnął po niełatwą sztukę: Mewę Antoniego Czechowa. Pisałam o tym przedstawieniu szerzej w poprzednim numerze “Teatru Lalek”, wiec teraz chcę tylko podkreślić to, co wydaje się kolejnym przejawem zaobserwowanego na opolskim festiwalu zjawiska: braku zaufania do lalek. Joanna Braun stworzyła przejmujące, jakby dotknięte zgnilizną lalki ponadmetrowej wielkości, a reżyser Wiesław Hejno usunął w cień animatorów, nie tylko ubierając ich na czarno, ale też zakrywając ich twarze czarnymi woalkami (przynajmniej tak było na premierze, bo na festiwalu, z niewiadomych przyczyn, twarze zostały odkryte). Postanowił jednak główną parę protagonistów pokazać wyłącznie w żywym planie. Intencje takiej decyzji są jasne: Nina Zarieczna (gra ją Beata Antoniuk) i Konstanty Trieplew (Tomasz Bogdan Rynkowski) to jedyni prawdziwi ludzie w zdegenerowanym środowisku nieudaczników, egotystów i pieczeniarzy. Ale zderzenie postaci-aktora i postaci-lalki nie jest najszczęśliwsze, a nawet daje niekiedy niezamierzone efekty komiczne, jak na przykład w scenie miłosnej Niny-aktorki i Trigorina-lalki. Być może lepszy efekt dałoby przeniesienie także Niny i Konstantego na plan lalkowy i poszukanie innej formy dla podkreślenia odmienności tych postaci od ich otoczenia. Zgodnie z tradycją, maskę zalicza się do teatru lalek, ale sprawa jest dyskusyjna. Maska wyłącza aktorską mimikę, ale jednak aktor gra sobą, nie lalką. To samo dotyczy półmaski, stosowanej przecież chociażby w komedii dell’arte, której nikt nie jest skłonny zaliczać do teatru lalek. Na festiwalu pojawił się spektakl rewiowy pt. Afrykańska opowieść, czyli Tygrys Pietrek teatru “Baj Pomorski” z Torunia. Autor, Zbigniew Lisowski (zarazem reżyser i inscenizator), oparł się na motywach znanej sztuki Hanny Januszewskiej Tygrys Pietrek, ale rozbudował fabułę, dodał żywiołową muzykę (Piotr Nazaruk), liczne piosenki (Wojciech Szelachowski), tańce w gorących rytmach, bajeczne kostiumy z afrykańskimi akcentami (plus wymyślna charakteryzacja i piękne maski). Dodajmy jeszcze animacje komputerowe, a łatwo będzie można zrozumieć szczery zachwyt ogromnej liczby dzieci zgromadzonych na okazałej widowni opolskiego Teatru im. Jana Kochanowskiego. Znawcy narzekali, że pogubiono klarowne sensy opowieści Januszewskiej, że pogoń za efektownością przesłoniła wszystko inne, i jest w tym wiele racji, ale z drugiej strony nie sposób zaprzeczyć, że istnieje wielkie zapotrzebowanie na podobny rodzaj rewiowego teatru. Dorośli mają swoje Koty, dzieci cieszą się Tygryskiem po afrykańsku. Wydaje się jednak, że z animacją i z teatrem lalek toruński spektakl nie ma nic wspólnego i może nie powinien był się pojawić na “festiwalu teatrów lalek”, a jeśli tak, to poza konkursem. Epickim tęsknotom teatru lalek dał wyraz Słowik Ernesta Brylla pokazany przez Wrocławski Teatr Lalek. To niemal autorski spektakl Aleksandra Maksymiaka, który “opracował tekst dla teatru lalek” oraz jest autorem scenografii i reżyserem. Największą atrakcją przedstawienia są lalki – finezyjne chińskie figurki skrywane w ni to dzbanach, ni to czajnikach, ni to nargilach. Postać Cesarza jest przemyślnie wmontowana w chińską komódkę. Czy naprawdę potrzebna była osoba narratora, który snuje swoją opowieść, jedynie ilustrując ją lalkami? Postać tę gra Anna Kramarczyk (nagroda aktorska), która dwoi się i troi na scenie, ale swoją ogromną – w proporcji do lalek – osobą przytłacza je, burzy wrażenie delikatności i kruchości właściwych chińskiej sztuce. Być może bez żywoplanowego aktora byłoby znacznie piękniej? Poważne wątpliwości budzi też we wrocławskim spektaklu sama jego idea. Obrona natury i żywego słowika nie powinna iść w parze z krytyką nowoczesności, ukonkretnionej tu jako muzyka elektroniczna (bardzo dobra, wcale nie gorsza od wokalizy udającej śpiew słowika) oraz komputer – nieomal sprawca śmierci Cesarza. Demonizowanie komputerów to chyba niezbyt rozsądna nauka przekazywana dziecięcej widowni i pewnie nie o nią szło twórcom spektaklu, niemniej z takim przesłaniem wychodzi się z teatru. Wśród spektakli konkursowych znalazła się oryginalna prezentacja Unii Teatr Niemożliwy Marka Chodaczyńskiego pt. Schron czyli Rondo alla Kafka. Mała grupka widzów została zamknięta w kolistej przestrzeni, otoczonej prześwitującym parawanem, na którym, w kolejnych mansjonach, rozgrywał się teatr cieni (scenografia Piotra Dumały), wykorzystujący wątki opowiadań Franza Kafki. Kontrast mroku i światła, czerni i koloru, niejasne majaczenie postaci osaczanej przez ciemność, wizje plastyczne i towarzysząca muzyka dobrze korespondowały z dusznym światem Kafki. I tu, jak we wszystkich omawianych spektaklach, posłużono się podwójną obecnością aktora i lalki. Mimo że był to teatr cieniowy, to jednak główny protagonista grał cieniem własnego ciała, zaś pozostałe postacie (m.in. matka, ojciec, kobieta) były reprezentowane przez cienie form plastycznych. Wracając na chwilę do zaprezentowanej na początku klasyfikacji, wypada powtórzyć, że wszystkie konkursowe spektakle opolskiego festiwalu należą do tej samej grupy: stosującej podwójność postaci scenicznych. Na scenie występują aktorzy żywoplanowi oraz lalki, ale to ci pierwsi są ważniejsi, oni kreują główne role, oni skupiają na sobie uwagę widowni, oni dominują. Lalki są dodatkiem, atrakcją scenograficzną lub postaciami drugiego planu. W najlepszym razie partnerem równorzędnym, jak w przypadku Spowiedzi w drewnie i Chłopczyka z albumu. Zaznaczmy, że nie jest to konstatacja wartościująca, tylko porządkująca. W powyższym kontekście na szczególną uwagę zasługuje pokazany wśród imprez towarzyszących Baldanders zrealizowany przez Marcina Bikowskiego i Marcina Bartnikowskiego pod auspicjami Białostockiego Teatru Lalek. Zachwyca nie tylko aktorska sprawność Bikowskiego, ale nade wszystko wyjątkowy sposób potraktowania lalki. Tu właśnie mamy do czynienia z czwartą grupą początkowej klasyfikacji. Postać sceniczna nie jest ani aktorem, ani lalką, lecz syntezą aktora i lalki, jest utkana z podwójnej materii. I właśnie wewnętrzny dialog postaci niekoherentnej, rozbitej, świadomej swej niejednorodności stanowi główną treść przedstawienia. We współczesnym świecie, w którym jednostka postrzegana jest już nie tylko jako związek duszy i ciała, ale jako skomplikowany splot wielu osobowości, przyjętych lub narzuconych ról społecznych, wszczepionych przez kulturę zachowań nałożonych na cechy wrodzone, genetyczne, archetypiczne, budowanie postaci scenicznej w powyższy sposób daje teatrowi lalkowemu unikalną możliwość wyrażenia prawdy o współczesnym człowieku w sposób niedostępny aktorowi “żywego planu”. Z pozoru w Baldandersie, tak samo jak w wyżej omawianych przedstawieniach, na scenie występuje i aktor, i animowana przez niego postać, ale różnica jest fundamentalna. Tu nie ma przemienności działania, nie jest tak, że aktor przez chwilę gra sam, a przez chwilę animuje lalkę. Bikowski j e s t j e d n o c z e ś n i e, w tym samym momencie, jedną postacią sceniczną, złożoną z rożnych elementów: ciała, tkaniny, lateksu. Postać sceniczna jest jedna, choć może mieć dwie twarze, dwa korpusy z jedną parą nóg, lateksową gębą obgryzać paznokcie swojej ludzkiej nogi. Właśnie w wykreowaniu takiej jedności tkwi artystyczna siła Baldandersa, nagradzanego ostatnio przez różne artystyczne gremia, a w Opolu uhonorowanego nagrodą dla Marcina Bikowskiego “za kreację aktorską w dziedzinie sztuki animacji” przez Sekcję Teatrów Lalek ZASP. Tylko dlaczego dwa spektakle najbardziej nowatorskie w zakresie animacji lalkowej: DRUMS 4 dance/s/ i Baldanders znalazły się na festiwalu poza konkursem? Być może to przypadek, ale i tak dający do myślenia. Odrębną kwestią jest sprawa repertuaru. To dobrze, że teatr lalek przypomina najlepsze teksty ze swej historii, jak Spowiedź w drewnie czy Igraszki z diabłem. To dobrze, że odważnie sięga po ambitny repertuar nie mający tradycji lalkowej, jak Ondyna czy Mewa. Dobrze, że na swoje potrzeby adaptuje klasykę literacką w rodzaju Piotrusia i Wendy Barrie’go czy Słowika Andersena (tu za pośrednictwem Ernesta Brylla). Dobrze wreszcie, że sięga po nowe teksty autorów obcych, jak Pozytywka Nijole Indriunaite czy Chłopczyk z albumu Vytaute Žilinskaite. Teatr ma także prawo do tworzenia własnych scenariuszy, jak DRUMS 4 dance/s/ (zbiorowe autorstwo Krystiana Kobyłki, Marioli Ordak-Kaczorowskiej i Łukasza Schmidta) czy Baldanders (Marcin Bartnikowski, w oparciu o teksty Topora, Poego i Borgesa). Ale rodzi się pytanie: gdzie są nowe polskie sztuki dla teatru lalek? Nie było ich na festiwalu – czy to znaczy, że nie ma ich wcale, czy że nie budzą zainteresowania teatrów? Tak źle nie jest. Być może tylko przypadek sprawił, że nie znalazły się w programie festiwalowym, bowiem polscy autorzy są obecni w repertuarze teatru lalek ostatnich lat. Organizatorom festiwalu należy się pochwała i podziękowanie za to, że wśród innych imprez towarzyszących umieścili spotkania z młodymi dramatopisarzami, połączone z aktorską prezentacją fragmentów sztuk. Teatr dał aktorów, uniwersytet salę, wielce zasłużone Centrum Sztuki dla Dziecka w Poznaniu współuczestniczyło w organizacji spotkań i opublikowało całość tekstów w kolejnych zeszytach “Nowych Sztuk dla Dzieci i Młodzieży” pod redakcją Zbigniewa Rudzińskiego (nry 22, 24). Środowisko teatralne, zgromadzone z okazji festiwalu, miało okazję wysłuchać fragmentów (w jednym przypadku całości) prac czworga pisarzy. Czy te sztuki przydadzą się teatrowi lalek? Różnie. W beczce chowany Roberta Jarosza miało już dwie inscenizacje (Banialuka w Bielsku-Białej i Teatr Animacji w Poznaniu, obie premiery w maju 2007), Ostatni tatuś Michała Walczaka został zrealizowany w warszawskiej “Lalce” (prem. 14 IV 2007), a sam autor ma w środowisku teatralnym (nie tylko lalkowym) doskonałą opinię wybitnie utalentowanego dramatopisarza. Sztuka Maliny Prześlugi pt. Jak jest wydaje się bardzo atrakcyjna dla teatru lalek, bo tylko tu samodzielnymi postaciami scenicznymi może stać się Ucho, Serce czy Oko. Inaczej ze sztuką Derby Piotra Bulaka. To raczej propozycja dla brutalistów. Reportażowy charakter bardzo obszernego tekstu, obrazującego ponury odłam piłkarskich kibiców, najeżonego wulgaryzmami i skupionego na problematyce społecznej, raczej nie zachęca do zrealizowania go w teatrze poszukującym artystycznych metafor. To teatr “życia” i jego drapieżny naturalizm wymaga żywych aktorów, może nawet naturszczyków, a nie lalek. Najważniejsze, że w ramach teatralnego festiwalu znalazło się miejsce dla poszukiwań literackich, bo wciąż jeszcze dobrze opowiedziana historia potrafi być fundamentem udanego przedstawienia. We wstępie do programu festiwalowego Henryk Jurkowski napisał, że “w sztuce ważne są punkty orientacyjne, wyraźne kryteria gatunkowe i estetyczne”, zaś przewodnicząca festiwalowego jury, Irena Jun, powiedziała podczas wręczania nagród, że “najpiękniejsze spektakle to takie, które są mądre, wzruszające i piękne”. Oboje mają rację, tylko skąd wiedzieć, co jest jakie w świecie, w którym nie ma jasnych kryteriów, wymieszano wszelkie gatunki sztuki i nie ma jednej definicji piękna? W zakresie teatru lalek może warto podkreślić jedno: lalki zasługują na zaufanie, potrafią wyrazić wiele, nierzadko więcej niż aktor żywoplanowy. Mają w sobie magię i tajemnicę, której zgłębianie warte jest artystycznego wysiłku. Wypada życzyć samym lalkarzom oraz reżyserom teatrów lalkowych, by naprawdę w to uwierzyli. XXIII Ogólnopolski Festiwal Teatrów Lalek w Opolu (15-20 X 2007).
Halina Waszkiel
Teatr Lalek 4/07
11 lutego 2008

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia