Teatr na rozdrożu

o zajęciach dramoterapii w krakowskim szpitalu Babińskiego

Bywa, że terapeuci wskazują sobie palcami aktorów na scenie i nie mogą się nadziwić: przecież ona nigdy się nie uśmiecha, on nigdy nie stoi tak wyprostowany! A pacjenci-aktorzy szybko oswajają przestrzeń

Scena - to plątanina drzew i konarów. Pomiędzy nimi błądzi, jakby czegoś szukał w gęstwinie, samotny bohater. Nie trzyma rytmu: to przystaje, to siada, tańczy lub skacze. Płacze i się śmieje, boi się oraz jest odważny, w tym samym czasie i miejscu. Scena - to niedawno wyremontowany, secesyjny teatr na przedmieściach miasta. Stoi na skraju dużego parku, którym obsadzono jeszcze kilkanaście innych, wybudowanych przed stuleciem pawilonów. Wiele lat później przed teatrem wytyczono rondo i cztery odchodzące od niego drogi. Postawiono znaki ze strzałkami. Jak ten wskazujący w głąb zabudowań: "IZBA PRZYJĘĆ".

ŚWIADOMOŚĆ

W Szpitalu Specjalistycznym im. dr. J. Babińskiego w Krakowie-Kobierzynie chorujący marzą o zwykłym życiu. Na przykład takim, w którym, gdy się rano budzisz, to aż do wieczora każdą czynność, wszystko, przeżywasz świadomie.

Szpitalni psychoterapeuci już kilkanaście lat temu uznali, że takiego życia dobrze uczyć się w teatrze. Bo scena to emocje i zachowania, symulator rzeczywistości. I w dodatku, inaczej niż w miejskim tłumie ludzi nazywających siebie zdrowymi, tutaj wszystko można długo ćwiczyć - by na koniec wyjść przed innych.

Psychoterapeutka Beata Trzaska-Szuba od 15 lat zajmuje się dramaterapią, czyli leczeniem przez teatr. Najbardziej się wzrusza, gdy słyszy od pacjentów: przykro mi, nie mam czasu na próby. Bo dostałem pracę, związałem się z kimś, skończyłem szkołę.

- Porusza mnie, gdy dowiaduję się, że ktoś zmienił coś w swoim życiu. Albo kiedy sprawdzam potem listy pacjentów i okazuje się, że nie chorują już tak bardzo - mówi terapeutka.

Jej aktorzy cierpią na psychozy, schizofrenie, depresje i choroby afektywne dwubiegunowe. Od zebrania grupy kilkunastu osób, którzy wyrażą chęć przychodzenia na próby, do premiery upływa zwykle około roku. Ale w teatrze terapeutycznym końcowy efekt wcale nie jest kluczowy. Najważniejszy jest proces, jak pacjenci-aktorzy radzą sobie z wyzwaniem. Terapeutka, zanim wybierze właściwą dla danej grupy sztukę, przez kilka miesięcy uczy jej członków wyrażania emocji, poruszania się, dykcji i dystansu do własnego ciała. To niełatwe, bo z chorobami psychicznymi często wiążą się choćby kłopoty z wyrażaniem emocji i pracą w grupie.

WRAŻLIWOŚĆ

Pierwsze, krótkie spektakle Beata Trzaska-Szuba przygotowywała nawet w ciągu miesiąca. Z czasem do grupy zaczęli dołączać pacjenci, którzy skończyli leczenie stacjonarne i na zajęcia dojeżdżali spoza szpitala.

- Są to ludzie o dużej wrażliwości na odbiór siebie przez innych - mówi terapeutka. - Teatr jest dla nich zwykle doświadczeniem nowym. Trochę się go obawiają. Jak to będzie, gdy nagle zobaczy ich tyle osób na widowni, a oni będą musieli, zapamiętać tekst i jeszcze go zagrać?

W ramach zajęć w Szpitalu Babińskiego wystawiono już kilkanaście sztuk, m.in. dzieła Mrożka, Moliera. Była "Alicja w Krainie Czarów", ale i "Zima pod stołem" Rolanda Topora. Beata Trzaska-Szuba świetnie pamięta, kiedy na profesjonalnej scenie w siedzibie krakowskiej PWST pokazali kiedyś "Szafę" Yukio Mishimy: - To był niesamowity wieczór, kiedy przywieźliśmy te wszystkie nasze klamoty na prawdziwą scenę, a oni zagrali przy wypełnionej sali - i świetnie dali sobie radę. Bałam się trochę, że się posypią: bo scena wielka, bo światła silne, prawdziwe. A tymczasem machina prawdziwego teatru tylko ich zmobilizowała.

ARCHETYPY

W budynku teatru na terenie Szpitala Babińskiego zadomowił się też krakowski teatr społecznościowy Hothaus. Jego szef, aktor i reżyser Wojciech Terechowicz, ma nadzieję, że spektaklem "Przeczłowieczenia", nad którym właśnie rozpoczyna pracę, udowodni, że dramaterapia może mieć również dużą wartość artystyczną.

- Dzięki wysokiej wrażliwości osób cierpiących na choroby psychiczne w sztukach przez nich wystawianych mamy do czynienia z głębokim przekazem - mówi Terechowicz. - Ich spektakle mogą być np. niedoświetlone, ale po wyjściu z teatru i tak przez kilka dni myśli się o aktorach, którzy je tworzą. Potencjał, który emanuje ze sceny, jest niezwykły.

Wcześniejsze doświadczenia pracy z osobami cierpiącymi na zaburzenia psychiczne uświadomiły reżyserowi, że kiedy ci ludzie stają do ukłonów i zauważają, że inni przyszli do teatru specjalnie, by obejrzeć ich sztukę - dzieją się czasem rzeczy niesamowite.

- Nieraz terapeuci wskazują sobie palcami aktorów i nie mogą się nadziwić: przecież ona nigdy się nie uśmiecha, przecież on nigdy nie stoi tak wyprostowany! A pacjenci-aktorzy szybko oswajają przestrzeń. Śmiało wchodzą na widownię, siadają między ludźmi, rozmawiają z ludźmi, którzy czasem mają łzy w oczach, tak silna jest siła przekazu - mówi Terechowicz.

Na scenariusz sztuki reżyser adaptował poezję pacjentów: - W tekstach odnalazłem wątki, które, moim zdaniem, wyrażają tęsknotę za archetypami; do tego, żeby "jakoś było"; do radości z tego, że coś się przemieniło. Nawiązałem więc do Junga, a całość zatytułowałem "Przeczłowieczenia".

Praca dopiero się zaczyna - tekst otrzymali już terapeuci. Reżyser nie wie, jacy aktorzy się zgłoszą, ani kiedy planuje premierę. Na razie ustalono, że w czerwcu odbędzie się "festiwal twórczości" artystów-pacjentów.

DIALOG

Dobrawa Branicka przez dwa lata prowadziła zajęcia teatru terapeutycznego w jednym z krakowskich domów pomocy społecznej. Większość jej pacjentów stanowili schizofrenicy.

- Wcielanie się w rolę daje im wiele możliwości - mówi. Ktoś na przykład przez lata był agresywny względem swojego ojca. Nie zdążył go za to przeprosić przed jego śmiercią. Na scenie może przemówić jego głosem - i zaraz potem odzyskać swój. Psychodrama często umożliwia dialog, który w życiu jest już niemożliwy.

Zdaniem Branickiej, w Polsce utrzymuje się przekonanie, że chorzy psychicznie występujący na scenie nie potrafią przeżywać świadomie swojej twórczości: - Wystawiamy Becketta i jest wielkie zdziwienie. Przecież to nie dla nich, mówią opiekunowie innych grup, oni woleliby przebrać się za motylki i potańczyć na scenie. Niestety, często właśnie tak wyglądają przedstawienia, które widziałam na przeglądach twórczości teatrów terapeutycznych: reżyser mówi coś z offu, aktorzy, wymyślnie przebrani, poruszają się na scenie jak w niemym filmie.

Z mentalnością systemu trudno walczyć. Protekcjonalizm personelu w stosunku do pacjentów wynika czasem ze strachu przed samą chorobą. W instytucjach takich jak domy pomocy społecznej pracownicy są często wypaleni zawodowo, nie mają siły na zmiany. Czasem, w obawie przed utratą pracy, boją się je inicjować. A szkoda, bo terapia teatrem otwiera chorym nowe możliwości.

- Tradycyjna terapia skupia się często na wyciąganiu z pacjentów opowieści o ich przeszłości - przypomina Dobrawa Branicka. - Czasem ludzie ci mają do przepracowania dziesiątki rzeczy, a prosi się ich, aby opowiadali o nich z perspektywy zewnętrznej. Tymczasem scena teatralna to działanie w pierwszej osobie.

Branicka wspomina, jak kilka lat temu pracowała z chorymi nad tekstem "13 bajek z Królestwa Lailonii" Leszka Kołakowskiego: - Pewnego dnia jeden z aktorów wbiegł na scenę mówiąc, że Kołakowski nie żyje. Nie wiedziałam, czy traktować to poważnie, ale pociągnęłam próbę dalej. Poprosiłam go, aby wcielił się w postać filozofa. Inni go obsiedli dookoła i zadawali pytania, a on się z wszystkimi żegnał. Wieczorem, w domu, pomyślałam: jakie to niesamowite, dzięki nim sama pożegnałam się z Kołakowskim na scenie.

ZJEDNOCZENIE

W dolnej części sceny widać ludzi cierpiących. Łapią za nogi samotnego bohatera. Wyswobadza się. Potem sam wciąga ich po kolei na górę przy pomocy wielkiej rybackiej sieci. Ale sieć ich nie uwalnia, przeciwnie: są w niej zaplątani, poruszają się w gęstwinie, która ich ukrywa, przytłacza - jak cała scenografia.

Podczas spektaklu w reżyserii Wojciecha Terechowicza wszystko zacznie się w końcu zmieniać. Przestrzeń się oczyści, stanie się jasna. Każdy z bohaterów pokaże drogę ku konkretnemu archetypowi. Zespolenie w jednej postaci, zjednoczenie z głównym bohaterem-Jaźnią wywoła ciszę.

Reżyser chce na scenie teatru w Szpitalu Babińskiego osiągnąć coś jeszcze: zjednoczyć pacjentów i aktorów teatru Hothaus. - Tekst i aktorzy są stąd - mówi. - Chciałbym, żeby również stąd pochodziły scenografia i muzyka. Marzy mi się, żeby to wszystko dobrze połączyć. Przygotować taką cudowną zupę, która wszystkim będzie smakowała. A zwłaszcza tym, którzy ją będą gotowali: artystom.

Hothaus prowadzi również zajęcia teatralne z dziećmi w wieku od 3 do 8 lat. Kilka dni temu, razem z rodzicami, pierwszy raz przyjechały do teatru na terenie szpitala. Reżyser wprowadził je na widownię, pokazał obrazy pacjentów powstałe w ramach warsztatów terapii zajęciowej.

- Wyjaśniłem im, kto jest autorem. A one nagle, wszystkie, zaczęły mówić, co dostrzegają na tych obrazach. Że tu jest kryształ, a tu zima. A tam radość i miłość. Razem z rodzicami robiły potem etiudy na temat tych obrazów. Takie małe grzdyle świetnie wiedziały, że w dziełach pacjentów-artystów kryje się coś znacznie więcej.

Wszystko dlatego, że dzieci - zdaniem Terechowicza - łączy z cierpiącymi na zaburzenia psychiczne nieskażenie stylem: - Dziecku nikt nic nie narzuci. Inaczej niż dorosłemu, który często nie rozumie obrazów tworzonych przez pacjentów szpitala. Spojrzy tylko na nie, pokręci głową i powie: "interesujące". A w jego oczach widać zdziwienie: "o Jezu, co to jest?".

W scenariuszu "Przeczłowieczeń" czytamy: "Główny bohater to człowiek, który jest jaźnią, do której dążą inni, ale i tym, który potrzebuje innych, by sam jaźnią się stać. Nareperuje siebie - reperując innych, by w rezultacie stać się z nimi pełnią".
"Teatr na rozdrożu"

Marcin Żyła
Tygodnik Powszechny
13 lutego 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...