Teatr nie może zapominać o tradycji

Mówi KRZYSZTOF ORZECHOWSKI, dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego
Teatr im. J. Słowackiego zaczął sezon 'Pułapką' Tadeusza Różewicza w reżyserii Krzysztofa Babickiego... - Tak, to pierwsza w tym sezonie pozycja w całości przygotowana przez nasz teatr, z zaproszonym przeze mnie do pracy reżyserem, zatem mogę przyjąć za nią odpowiedzialność. Domyślam się, że powraca Pan do sprawy 'Nocnego azylu', pokazanego na początku września, a bardzo krytycznie przyjętego... - Tak, żeby raz jeszcze wyjaśnić, że był to międzynarodowy projekt, sfinansowany prawie w całości przez Unię Europejską. Pomysłodawcą i liderem był teatr Freies Schauspiel Ensemble z Frankfurtu. My, obok teatru z Kranja, zostaliśmy zaproszeni do współuczestniczenia w projekcie i nie mieliśmy żadnego wpływu na jego kształt. Mogłem się nie zgodzić, ale uznałem, że będzie to ciekawe doświadczenie dla naszych aktorów, bo da im kontakt z twórcami z innych obszarów językowych i kręgów kulturowych, a dla naszego teatru będzie elementem międzynarodowej promocji. Tak się też stało. Sama realizacja projektu była znacznie ciekawsza od efektu końcowego. Wróćmy do 'Pułapki', jak Pan Dyrektor ją odebrał...? - Znakomicie. Uważam, że jest to jedna z najważniejszych premier w mojej kadencji dyrektorskiej. O sprawach ostatecznych mówi delikatnie i czysto, bez nachalnego narzucania interpretacji, choć dostatecznie wyraziście i przejmująco. Spektakl jest dla tych, którzy nie lubią teatru robionego za pomocą siekiery; buch! - między oczy obuchem dosłowności. Jak totalitaryzm, to panterki i kałachy! Zdaję sobie sprawę, że sukces naszej 'Pułapki' nie dla wszystkich jest wygodny. Zadaje kłam niektórym mediom i niektórym recenzentom, którzy od lat lansują tezę o śmierci tradycyjnego teatru myśli i słowa oraz tworzących go twórcach średniego i starszego pokolenia. A tu, proszę. Oni jeszcze żyją. Porozmawiajmy od razu o dalszych premierach... - Już 6 października pokażemy w Miniaturze, w reżyserii Mariusza Wojciechowskiego, 'Słoneczny pokój' Petera Assmusena, znanego m.in. jako scenarzysta filmu 'Przełamując fale' Larsa von Thriera; to polska prapremiera tego tekstu. Później, na tejże scenie, w związku z rokiem Becketta, trzy jednoaktówki pod wspólnym tytułem 'Urodził się i to go zgubiło' wystawi wybitny beckettolog Antoni Libera... ...z sensacyjną zgoła obsadą; obok Dominiki Bednarczyk - poeta i pracownik naukowy UJ Bronisław Maj i człowiek teatru, acz nie aktor, czyli Józef Opalski. - A także sam Libera... I jestem pewien, że będzie to nie tylko towarzyska sensacja. Na dużej scenie pokażemy natomiast 'Dziką kaczkę', bo przecież mamy rok Ibsena. Różewicz, Ibsen, a dalej... - Na wiosnę chcę wystawić 'Kroniki królewskie' Wyspiańskiego, wejdziemy w rok setnej rocznicy śmierci ich autora, o którym w tym teatrze pamiętać musimy. Nie boi się Pan, że mogą nie wytrzymać próby czasu? - Sięgam po scenariusz, który blisko 40 lat temu napisał znakomity reżyser Ludwik René i zrealizował w warszawskim Teatrze Dramatycznym, było to znaczące wydarzenie teatralne. Ale nie będzie to powtórzenie inscenizacji sprzed lat. Jedynie posłużenie się kompilacją scen z niedokończonych, historycznych dramatów Wyspiańskiego - scenariuszem skrojonym trochę na modłę szekspirowską, na wskroś krakowskim, dotyczącym świetności i upadku Jagiellonów. Ale boję się. Z Wyspiańskim jest wielki kłopot. Licho wie, jak go teraz grać. Jak wpadnie mi do głowy lepszy pomysł, bez żalu zrezygnuję. A co po 'Kronikach'? - Autorska propozycja Macieja Wojtyszko. Pomysły są różne. Na pewno będzie to rzecz z lekkiego repertuaru. Być może, któraś z zapomnianych sztuk Bogusławskiego skrzyżowana z jego arcyzabawną 'Mimiką' - instrukcją, jakie miny ma robić aktor, żeby wyrazić uczucia. A może Wojtyszko napisze swoją sztukę. A młodzi reżyserzy? Po tym, co Pan powiedział, należy sądzić, że zamknął Pan przed nimi bramę teatru? - Ależ skąd! W najbliższym czasie rozpocznie próby do sztuki opartej na tekstach Ghelderode'a Agata Duda-Gracz. Jakoś nie wszyscy chcą pamiętać, że za mojej dyrekcji w 'Słowaku' dwa spektakle zrobiła Maja Kleczewska, reżyserował Piotr Kruszczyński, współpracują z nami Agnieszka Olsten i wspomniana Agata Duda-Gracz, z nieco starszych Maciej Sobociński, tu pracowali m.in. Grzegorz Wiśniewski i Rafał Sabara. Młodzi, jak najbardziej. Ale nie ławą. Zmiana generacyjna powinna dokonywać się stopniowo i odpowiedzialnie. Pospolite ruszenie młodości na ważnej i tradycyjnej scenie nie ma nic wspólnego z rozwojem sztuki teatru i na ogół prowadzi do artystycznej anarchii. Niech wchodzą do teatru pojedynczo, wąchają jego zapach, potem... kichną i robią po swojemu. I pewnie by tak się działo, bo to zdrowe i tak jest wszędzie na świecie, gdyby nie koterie recenzenckie. Mówią: trzeba robić teatr tak jak w Wałbrzychu czy Legnicy, bo tam młodzi, a u was konserwa... Ale jak staramy się zrobić coś z młodymi i dla młodych, to też źle, nam się udać nie może. Bo na to trzeba mieć specjalny patent. Toczy się bowiem recenzencki bój nowego ze starym, w którym teatr przestał mieć znaczenie. Nie pomaga to ani zdezorientowanej publiczności, ani samemu teatrowi, ani tym, którzy dają dotację, czyli organizatorom. Może najprościej, robić swoje, swój teatr, nie bacząc na podziały i spory, a walkę o nowoczesność spod znaku Klaty i Zadary zostawić w Krakowie Łaźni Nowej i Staremu Teatrowi... - Staram się robić swoje, ale to coraz trudniejsze i coraz więcej mnie kosztuje. Zwłaszcza że na splot skomplikowanych relacji łączących twórców, recenzentów, publiczność, nakłada się niepokój o sytuację finansową naszego teatru. Gdy rozmawialiśmy po raz pierwszy, jesienią 1999 roku, po kilku tygodniach Pana dyrekcji był to poważny problem, później jednak już źle nie było. Czyżby powróciły dawne widma? - Niestety, znowu powraca temat pieniędzy. On właściwie nigdy nie przestawał być aktualny, ale było parę lat względnego spokoju dzięki dobremu gospodarowaniu oraz dzięki wysokim dotacjom uzupełniającym Ministerstwa Kultury. Pozwoliło nam to zgromadzić rezerwy, które gwarantowały trwałość finansowania pewnych projektów, co, przy skromnej małopolskiej dotacji, było niezwykle ważne. Po prostu teatr mógł kredytować własne działania artystyczne. Nasza dotacja podstawowa starcza bowiem jedynie na wypłaty i to nie do końca. Na nowe premiery musimy zarobić lub wyżebrać. Niestety, w 2007 rok wejdziemy bez rezerw, te bowiem pochłonął remont zabytkowej elewacji teatru. Po przeprowadzonym w zeszłym roku, dzięki dotacjom Ministerstwa Kultury, remoncie dwóch zewnętrznych ścian pozostały dwie kolejne i kopuła. I na to nie dostaliśmy, jak dotąd, żadnych pieniędzy, a ja musiałem w maju rozpisać przetarg, żeby prace mogły zakończyć się przed zimą. To jest zawsze wielka loteria: dadzą, nie dadzą? Jeśli dają dodatkowe środki, to przeważnie bardzo późno, jesienią. Wtedy jest już za późno na rozpoczynanie prac. Trzeba ryzykować. Zatem poczucie odpowiedzialności za ten zabytkowy obiekt kazało mi kontynuować remont. A prace są bardzo kosztowne, bo dotyczą nie tylko malowania elewacji, ale i konserwatorskiego remontu wystroju architektonicznego rzeźb, płaskorzeźb itd. I tak pozbywamy się rezerwy finansowej. Co może grozić czym? - Jeśli przyszłoroczna dotacja nie ulegnie powiększeniu, na co się nie zanosi, grozi szybką niewypłacalnością lub... zaprzestaniem wszelkiej produkcji artystycznej. Pensje bowiem wypłacać muszę. Ale ciągle mam nadzieję; Zarząd Małopolski już nieraz pomagał swoim instytucjom wybrnąć z kłopotów. A chciałbym, jak od lat, dawać trzy premiery na dużej scenie i trzy na małej, do tego dochodziły i spektakle w Bramie... Tym bardziej że projekty są chyba niezłe. Jak wiem, mówiła o tym w wywiadzie dla 'Dziennika Polskiego' Anna Burzyńska, miała być jeszcze i jej najnowsza sztuka, inspirowana tangami Astora Piazzolli. - Dobrze, że pan ją przywołał. Wiążę z tą muzyczną sztuką w reżyserii Żuka Opalskiego wielkie nadzieje. Dodam, że Anna Burzyńska jest od września kierownikiem literackim naszego teatru, co poczytuję sobie za ogromny sukces; spodziewam się, że wniesie wiele nowych pomysłów. Wracam do 'Pułapki', którą Krzysztof Babicki przełamał słabą passę dużej sceny w ostatnich latach... - Cóż, i w teatrze są lata tłuste i lata chude. 'Opera za trzy grosze', 'Miarka za miarkę'... - A przecież podpisywali te spektakle uznani reżyserzy... Teatr musi mieć prawo do porażek, byle towarzyszyły im sukcesy. Ale aż tak źle nie było: wielki pożytek mamy z 'Mewy', z 'Dziadów', z 'Ożenku', triumfy nadal święci 'Chory z urojenia', co potwierdza, że widzowie szukają lżejszego repertuaru. A i sztuki, które pan wymienił, dodałbym jeszcze 'Elektrę', znalazły uznanie w oczach widzów. Bez wątpienia sukcesami możemy się pochwalić na małej scenie - 'Sen o jesieni', 'Kraina kłamczuchów', 'Pokojówki'... To jakiś znak czasu: wszędzie małe przedstawienia łatwiej przynoszą sukcesy - symptom to zmierzchu dużych inscenizacji czy jedynie chwilowy kryzys...? A ja wciąż wspominam 'Idiotę' Barbary Sass, spektakl wybitny, obsypany nagrodami, a tak mało razy zagrany. Czyż nie pora go wznowić i pozostawić na afiszu przez lata? - Chcieliśmy - w maju. Bandycki napad na odtwórcę jednej z głównych ról Krzysztofa Zawadzkiego to uniemożliwił. Może ma pan rację, że ten spektakl powinien się znajdować w tzw. żelaznym repertuarze. Choć, powiem szczerze, wolałbym, by pojawił się nowy, równie dobry. Ale gwarancji nigdy nie ma. Dlatego z taką radością przyjąłem 'Pułapkę'. Ma Pan i inne powody do radości? - Przede wszystkim bardzo cieszy mnie konsolidacja i rozwój zespołu aktorskiego, czego dowodem opinie o nim i nagrody, choćby im. Leona Schillera dla Barbary Kurzaj czy za role filmowe dla Anny Cieślak i Mariana Dziędziela. Patrzę na ostatnie lata teatru przez Pana kierowanego i zastanawiam się, w jakim kierunku Pan podąża...? - To trudne pytanie, bo trzeba by odpowiedzieć, w jakim kierunku zmierza rozdarty konfliktami i targany wątpliwościami polski teatr. Posłużę się cytatem. Jean Louis Barrault, wielki francuski twórca teatru powiedział, że chciałby uprawiać taki teatr, który sam, jako widz, lubi oglądać. Ja podobnie, choć nie zawsze jest to proste. W moim wypadku oznacza to teatr myśli i uczuć, robiony dla ludzi, wysoce profesjonalny, oderwany od doraźnych mód i koniunktur, eklektyczny, może z lekka i niemodny, ale nie stroniący od nowatorskich poszukiwań. Scena Teatru im. J. Słowackiego daje ogromne możliwości inscenizacyjne, ale i niesie znaczne ograniczenia. Przed siedmiu laty, po paru pierwszych nerwowych tygodniach, zapytałem Pana, czy już zadaje sobie pytanie: 'po co mi to było', teraz jakby Pan odpowiedział? - Znów niełatwe pytanie. Chociaż nie; nigdy nie powiem, po cholerę mi było brać tę dyrekcję. Wtedy myślałem, że największe problemy z tym teatrem będą na początku i że, jak to przetrwam, to już będzie dobrze. I niby się udało, ale, z innych powodów, prowadzenie tak dużego teatru staje się coraz bardziej karkołomne i męczące. A zarazem ten teatr jest tak fascynujący, że warto mu poświęcić i nerwy, i parę lat życia. Zatem zbieram pomysły na kolejne dni, miesiące, może lata... I ma Pan takie pomysły? - Muszę mieć, kilka już świetnie się sprawdziło - Salon Poezji, letnia Scena przy Pompie, Scena w Bramie. Od paru lat noszę w sobie pomysł stworzenia periodyku teatralnego. Teraz, dzięki Annie Burzyńskiej, coś takiego ma szanse się urzeczywistnić. Jeśli oczywiście Ewa Szafran, moja wspaniała zastępczyni, znajdzie pieniądze. Byłoby to pismo redagowane przez studentów i uczniów ostatnich lat liceów, a więc niezależna próba znalezienia innego tonu w komentowaniu życia teatralnego, także pomost w dotarciu do młodego widza. Bo teatr na młodych musi stawiać, co nie oznacza, że ma zapominać o swej tradycji.
Wacław Krupiński
Dziennik Polski
5 października 2006

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...