Teatr otwartych drzwi 2025
„Smutna rzeka" - reż. Michał Zadara - CENTRALAMożna zastanawiać się, czy jest to teatr dramatyczny czy raczej akcja protestacyjna, a może performance obywatelskiego oporu. Ważne jest co innego. „Smutna rzeka" wyreżyserowana przez Michała Zadarę, a sygnowana przez CENTRALĘ oraz Instytut Prawa Performatywnego, działa na każdym poziomie.
Jest pulsującą skrajnymi emocjami, przejmująco opowiedzianą przez Barbarę Wysocką relacją z zagłady Odry, która zyskuje tu własną osobowość, a także głosem sprzeciwu przeciw łamaniu prawa, zaniechaniom i opieszałości państwa wobec katastrofy ekologicznej. Jest działaniem, co budzi z błogiego letargu, każąc przynajmniej spróbować brać sprawy w swoje ręce. Sprawdza się także jako spektakl teatralny, z nienagannie zarysowaną dramaturgią, świetnym aktorstwem i wybijającą z odrętwienia sferą dźwięków.
Skoro mówimy o wykluczeniu i społecznej niesprawiedliwości, skoro upominamy się o słabszych i niesłyszanych, spektakle CENTRALI tworzone z Instytutem Prawa Performatywnego muszą na katowickim festiwalu Open The Door znaleźć idealne dla siebie środowisko. Dwa lata temu pokazywano w Katowicach przejmującą „Odpowiedzialność" o sytuacji na polsko-białoruskiej granicy. Tamto przedstawienie produkowała CENTRALA jeszcze z Teatrem Powszechnym w Warszawie, po jakimś czasie – jeśli dobrze rozumiem – przerodziło się ono w „Sytuację graniczną" już firmowaną przez Instytut. Pamiętam, że miałem zobaczyć ją wraz ze „Smutną rzeką" w listopadzie ubiegłego roku, gdy odbywały się premierowe pokazy w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Jak bywa, coś stanęło na przeszkodzie, w końcu „Smutną rzekę" wreszcie obejrzałem w Katowicach. Od pierwszej chwili ze ściśniętym gardłem, bez szans, by wytłumaczyć sobie, że to tylko teatr.
Nie, to nie jest teatr, to zdarzyło się naprawdę. Nie jest tak, bym żył ekologicznymi postulatami, ale od tych obrazów uciec zwyczajnie się nie da. Tysiące, setki tysięcy martwych ryb, woda pokryta brunatno-zielonym szlamem, nad nią morowe powietrze. No i pamiętam – absurdalne tłumaczenia ówcześnie rządzących, co najpierw katastrofy nie dostrzegali, potem chowali głowę w piasek, a później udawali, że coś robią, choć nie robili literalnie nic. Bo przecież czuli się absolutnie bezkarni, premier mógł rzucić opinii publicznej, iż da milion złotych nagrody tym, co wskażą winnych masakry Odry.
Ostatnio wraca do mnie ze zdwojoną siłą cytat z „Wyzwolenia" Stanisława Wyspiańskiego o tym, by zrobić wreszcie coś, co zależy od nas, skoro dzieje się tyle rzeczy, które nie zależą od nikogo. Ludzie z Fundacji Centralnej zrobili. Wskazali winowajców i zgłosili się po nagrodę. Powiedzieli o trojgu szefów resortów i szefach centralnych urzędów, o wojewodach, bo są przedstawicielami rządu w terenie. Po nitce do kłębka dotarli do premiera Mateusza Morawieckiego, bo był ich wszystkich przełożonym. W przedstawieniu nie bez przyczyny zestawiają Morawieckiego z królem Edypem. Tak jak antyczny władca kazał bowiem szukać samego siebie. Tyle że do tej chwili nie poniósł żadnej odpowiedzialności.
Choć wezwania Fundacji Centralnej długo pozostawały bez echa, w końcu – przynajmniej w pierwszej sądowej instancji – zatriumfowały prawo i sprawiedliwość. Sąd uznał, że milion złotych nagrody się należy, teraz zaś trwa oczekiwanie na rozpatrzenie odwołania. Trudno określić, jaki będzie ostateczny wyrok, ale już teraz można powiedzieć, że dzięki konsekwencji i uporowi – i wierze, że racja jest po ich stronie – choć na jakiś czas wygrało dobro. Dotarło to do mnie podczas seansu „Smutnej rzeki". Zazwyczaj jestem przeciw interwencyjnemu wymiarowi sztuki, tym razem jednak teatr zmienia rzeczywistość.
Chociaż twórcy spektaklu odżegnują się do jednoznacznych deklaracji, wolą mówić, że władzę sprawdzają, snują przypuszczenia, wreszcie informują o możliwości popełnienia przestępstwa, widzę w ich działaniach powtórzenie słynnego „Oskarżam...!" („J'accuse...!") z listu Emila Zoli w obronie Richarda Dreyfusa, do dziś stanowiącego symbol oporu jednostki przeciw systemowi. Podpisuję się pod tym zawołaniem, wiedząc, że tylko tyle – AŻ TYLE – może dziś zrobić artysta.
Nie da się oddzielić teatralnego wymiaru „Smutnej rzeki" od jej znaczenia prawnego i społecznego. Powiedzieć jednak trzeba, że ascetyczne widowisko na jedną aktorkę, zdjęcia, dokumenty i bogatą sferę dźwięków broni się na wszystkich planach. Zjawiskowa Barbara Wysocką sprawiła, iż rzeka Odra stała się osobą i zyskała bogatą osobowość. W prostych dżinsach i zwykłym t-shircie przedstawia się delikatnie, by potem połączyć rozpacz własnego unicestwienia i ostrym jak nóż oskarżeniem winnych. Reżyserujący całość niewidzialną ręką Michał Zadara, aktorka, a także wszyscy inni współtwórcy przedstawienia budują nienaganną dramaturgię całości, która każe bez reszty stopić się z ofiarą. Wysocka z Zadarą udowadniają również, że Odra jest dziewczyną, co kieruje myśli ku nierównościom społecznym, walce kobiet i zniewoleniu, jakiego doświadczają. „Smutna rzeka" nie uderza jednak w oczywiste tony, mimo tematu unikając prostej publicystyki. Dlatego nie usłyszymy w spektaklu modnych haseł, nie doświadczymy żadnej – także i feministycznej – ideologii.
Dźwięki rzeki przywołane przez kompozytora Dominika Strycharskiego z czasem przestają pełnić funkcję ilustracji, stając się ścieżką dźwiękową do prawdziwego horroru, budują nastrój grozy nie do uwolnienia. A wtedy można na chwilę zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że historia smutnej rzeki nie kończy się na Odrze, ale dotyka małej i dużej apokalipsy naszej codzienności. Zapalają się światła, teatr się kończy, a mnie zostaje dziwna suchość w ustach.