Teatr to nie środowiskowa zabawka

rozmowa z Maciejem Nowakiem

- Staramy się proponować teksty ważne dla Poznania i całego kraju. Myślę, że minął już czas teatru, opartego wyłącznie na wątkach lokalnych. Jeżeli będziemy się nimi zajmować, to tylko takimi, które mają wymiar uniwersalny. Teatr to maszyna do sensów uniwersalnych, sensów metafizycznych - mówi Maciej Nowak, dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Poznaniu.

Kuba Wojtaszczyk: Już pół roku jest Pan dyrektorem artystyczny Teatru Polskiego. Jak się Pan czuje w Poznaniu? Maciej Nowak: Bardzo dobrze! Chociaż mówiono mi: uważaj! Poznań to straszne miasto. Nie zauważyłem tego. Poznań, jak każde miasto, ma swoją specyfikę. Na stałe mieszkam w Warszawie, w której się urodziłem i wychowałem i to z tym miastem bardzo mocno się identyfikuję. Jednak piętnaście lat spędziłem w Trójmieście; zobaczyłem wtedy, że życie w Polsce wygląda zupełnie inaczej niż w stolicy.

Analogiczna jest moja obecna sytuacja. Cudowne jest to, jak bardzo polskie regiony i miasta się od siebie różnią. W Poznaniu jest inny rytm życia, co można wytłumaczyć okolicznościami natury. Warszawa to przecież polska Kalifornia (śmiech). Jednak to nie jedyny powód. Poznań ma inny stosunek do przeszłości i do siebie samego. Jest tutaj tak trochę krakowsko, oczywiście z mojej perspektywy, mieszkańca Warszawy, miasta zburzonego i odbudowanego. Ale także z perspektywy mieszkańca Trójmiasta, które jest fascynujące, przy jednoczesnym wyalienowaniu ze swojej historii, w związku z tym przywiązujące do niej ogromną wagę. W Trójmieście wszystko musi być starogdańskie. Najlepiej byłoby, gdyby policjanci chodzili w picehaubach (śmiech).

Z kolei w Poznaniu jesteśmy z historią trochę na bakier.

- Wydaje mi się, że poznaniacy ją lekceważą. Poczynając od Teatru Polskiego! Mieszkańcy są zdumieni, gdy dowiadują się, że ten teatr jest jednym z najstarszych w Polsce. Przecież prawdziwa historia jest w Krakowie! Oczywiście tamtejszy Teatr Stary ma znacznie dłuższą tradycję, ale tylko symboliczną. Wizerunek Poznania jako miasta targowego, przedsiębiorczego jest ważniejszy, istotniejszy niż to, że jest to miasto królów. Przecież tak naprawdę Ostrów Tumski powinien mieć identyczne znaczenie dla tożsamości Polaków jak Wawel.

Z czego, według Pana, wynika ta ignorancja historyczna?

- Chyba z tego, że Poznań nie miał problemów z ciągłością historii. Nikogo nie dziwi stuletnia obecność tej samej szafy, w tym samym mieszkaniu w tej samej kamienicy na Jeżycach. W Warszawie i Trójmieście jest to zdumiewające. Tutaj, w Poznaniu, nie przywiązuje się do tego większej wagi. Poza tym paradygmat przedsiębiorczości, przyszłości, sprawia, że jakieś starocie, gruzy nie są specjalnie czytelne, istotne.

Wróćmy do teatru. Czy można przez spektakle mówić o kondycji Polski, przy jednoczesnym dystansowaniu się od warszawocentryzmu?

- Wydaje mi się, że w polskim teatrze to się dzieje. Od bardzo dawna Warszawa teatralnie się właściwie nie liczy. W stolicy jest największy potencjał, ale tylko potencjał. Ogromna część aktorów i reżyserów mieszka w Warszawie, ale żeby były tam teatry, do których chciałoby się chodzić, na których premiery, by się czekało, to tak nie za bardzo.

Oczywiście jest legenda TR Grzegorza Jarzyny, ale zwracam uwagę, że niebawem mija już dwadzieścia lat od powstania tego teatru. Za chwilę Jarzyna będzie miał takie osiągi, jak nie przymierzając, Szymon Szurmiej w Teatrze Żydowskim. Tak naprawdę tylko pokolenie 40+ ma sentyment do TR, który w dalszym ciągu się liczy, ale to nie jest ta wielkość, co niegdyś. Ważny jest w dalszym ciągu Nowy Teatr Krzysztofa Warlikowskiego, jest w nim niewątpliwa uczciwość artystyczna, ale to już jest teatr ludzi po czterdziestce i bardzo rzadko zresztą grający.

Pozostałe teatry są totalnie zagubione. Teatry Studio i Dramatyczny straciły wiarygodność. Co prawda ma swoją widownię Teatr Współczesny, ale jest to ta sama widownia, która odwiedzała go w latach 70. i 80. Nie można powiedzieć, że jest to zły teatr, ale jest to teatr, nie budzący emocji, nie prowokujący do dyskusji.

Nie brzmi to zachęcająco...

- Wobec tej mizerii warszawskiej, od wielu lat widać, że najciekawsze opowieści o Polsce pojawiają się z dala od centrum. W tej chwili na pewno takim miejscem wyrazistym jest Teatr Polski w Bydgoszczy. Kiedyś to była "czarna dupa" teatralna, ale od dziesięciu lat dzieją się tam bardzo interesujące rzeczy, nowoczesne i odważne. Co ciekawe, publiczność, która do niedawna wydawała się bardzo konserwatywna, akceptuje to, co się teraz na tamtejszej scenie dzieje. Od piętnastu lat ważnym miejscem jest również Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu, do którego, pomimo że dojazd jest koszmarny, się jeździ, i o którego premierach się dyskutuje. Myślę, że w dalszym ciągu istotne są też teatry Współczesny w Szczecinie, Wybrzeże w Gdańsku, czy Stary w Krakowie. W miejscach tych ciągle buzuje dobra energia, czego niestety nie można powiedzieć o Warszawie. Te najciekawsze polskie premiery bardzo często uwzględniają właśnie lokalny kontekst. Co ciekawe też, uświadomiłem to sobie niedawno - wielokrotnie tematem współczesnego polskiego teatru jest Warszawa, ale jako punkt odniesienia, a nie miejsce, w którym się robi teatr.

Gdzie na tej mapie znajduje się Poznań?

- Wydaje mi się, że w tym momencie Poznań jest na fali wznoszącej. To, co proponuje Piotr Kruszczyński w Teatrze Nowym jest dostrzegane. Zresztą zawsze Teatr Nowy był ważną instytucją. Pamiętam, gdy w połowie lat 80., pierwszy raz zobaczyłem Izę Cywińską; jak ona wkroczyła na salę, to ja w ogóle myślałem, że pani bóg weszła. Miała taką fajną nonszalancję w sobie, poczucie sukcesu. Anielica polskiego teatru! Od kilkudziesięciu lat, tym blaskiem Izy Cywińskiej, Teatr Nowy jest opromieniony. Kruszczyński twórczo to kontynuuje. Słyszałem, że na koniec sezonu swoją premierę będzie miał spektakl, poświęcony Kolejorzowi i kibolom poznańskim. Temat ekstremalnie aktualny i ważny. Za chwilę Jędrzej Piaskowski wyreżyseruje "Króla Leara". To jest super sexy, bo Jędrzej jest dwudziestokilkulatkiem, niewiele zrobił do tej pory, ale Piotrek odważył się, takiemu młodemu człowiekowi dać do zrobienia - nie dość, że wielki tekst - to jeszcze w Poznaniu obciążony tradycją śmierci Tadeusza Łomnickiego, podczas prób do tej realizacji w 1992 roku.

Mam też nadzieję, że zdejmiemy przekleństwo z Teatru Polskiego, który od kilkudziesięciu sezonów był obrażony za to, że nie pamięta się o nim, jako o niezwykłym miejscu, generatorze wielkiej polskiej energii. Przecież, jak powstawał w latach 70. XIX wieku, to był to wielki, patriotyczny, społeczny zryw polskiej wspólnoty w Prusach. Chciałbym oddać hołd temu gmachowi i tej energii, która zgromadziła się tu przez półtora wieku. Staramy się proponować teksty, które będą ważne dla Poznania, jak i dla całego kraju. Myślę, że już minął czas teatru, opartego wyłącznie na wątkach lokalnych. Jeżeli dziś będziemy się nimi zajmować, to tylko takimi, które mają wymiar uniwersalny. Teatr to nie jest środowiskowa zabawka, to jest maszyna do sensów uniwersalnych, sensów metafizycznych.

"Krakowiacy i górale", czyli pierwszy wystawiony przez Pana spektakl, opowiada o walce dwóch plemion, czyli porusza - mimo, że dramat powstał ponad dwa stulecia temu - temat bardzo dla Polski aktualny. Niedawno premierę miała "Extravaganza o miłości", która wydaje się zupełnym szaleństwem, azylem, wolnością, oderwaniem od niepokojących czasów. Czas na ucieczkę, czy tylko przerwę w walce, swoisty karnawał?

- "Extravaganza" jest, powiedziałbym, przystawką. To malutkie przedstawionko, żart w Piwnicy pod Sceną. Joanna Drozda, reżyserka spektaklu, zabrania używać pewnego słowa na "k" na określenie tego, co się na scenie rozgrywa. Dlatego też nawiązuje do tradycji extravaganzy, czyli XIX-wiecznego gatunku scenicznego. Jest to forma wypowiedzenia pewnych sensów, poglądów, złośliwości, na które nie zawsze znajdziemy miejsce na dużej scenie. Myślę, że reanimujemy pewną część naszego Teatru. Być może będzie to zaczyn, który doprowadzi do czegoś większego. Chciałbym, by publiczność "Extravaganzę" polubiła. Jednak nie jest to wypowiedź "pełną gębą".

Planujemy dwie zasadnicze premiery, do których przywiązuję wielką wagę i zachęcam do ich śledzenia. Pierwsza to "Ojczyzna" Krystyny Miłobędzkiej, czyli poetki na miarę Szymborskiej, mieszkającej w Puszczykowie. Sztuka ta, napisana w latach 60. dla Teatru Lalek, grana była w Polsce tylko dwukrotnie, za granicą znacznie częściej. Pomysł na ten tekst przyszedł pani Miłobędzkiej w chwili, gdy jej kilkuletni syn zapytał ją "co to jest ojczyzna?". Zaczęła wyjaśniać mu formą poetycką, teatralną. "Ojczyzna" w reżyserii Justyny Sobczyk, będzie przedstawieniem, w którym dorośli aktorzy odpowiadają na wspomniane pytanie bez żadnych ideologicznych, politycznych kontekstów.

Drugie przedstawienie to "Trojanki" Eurypidesa w reżyserii Kamili Michalak. Tekst został napisany jako lament przeciwko bezsensowi wojny. Bardzo często pojawia się na scenach właśnie w takich trudnych chwilach, by dać wyraz rozpaczy, że po raz kolejny ładujemy się w piekło walki. Reżyserka jest zafascynowana pograniczem teatru dramatycznego i operowego, zaangażowała do "Trojanek" aktorów, jak i wokalistów.

Ostatnio teatr kojarzy się z kontrowersjami. "Golgota Picnic", "Śmierć i dziewczyna", czy odmowa patronatu Prezydenta Dudy "Dziadom" w reżyserii Michała Zadary. Można to nazwać "rokiem 1968" naszych czasów? Czy to przesada?

- Lubię przesadzać, dlatego spodobało mi się to, co pan powiedział. Moim zdaniem w każdym z tych przypadków popełniono rozmaite błędy, które sprawiły, że teatr zamiast dawać poczucie jedności, zamiast być mediatorem rozmaitych opinii i postaw społecznych, staje się przedmiotem konfliktu. Myślę, że za każdym razem, gdy z teatru wychodzą ludzie obrażeni lub wręcz odmawiają do niego przyjścia, to jest klęska dla tej dziedziny sztuki.

W przypadku "Golgoty Picnic" obie strony miały prawo wyrazić swoje zdanie; twórcy powinni odegrać swoje przedstawienie, ale jednocześnie osoby, nie zgadzające się z estetyką autora, też powinni mieć przestrzeń do wypowiedzenia się, powinni zostać wysłuchani. W Paryżu, podczas tamtejszej premiery "Golgoty Picnic", również były demonstracje, też próbowano przerwać przedstawienie. Do demonstrujących wyszedł dyrektor teatru i powiedział, że całkowicie szanuje ich zdanie, mają do tego prawo, ale on też ma prawo to przedstawienie pokazać. "Golgota Picnic" została zagrana. W Poznaniu, zamiast dyskusji o sposobach uprawiania teatru, doszło do nieprzyjemnej awantury, która potem rozlała się na cały kraj. Zabrakło z jednej strony woli kompromisu, a z drugiej - odwagi cywilnej. Nie można ustępować, nawet jeżeli grozi to utratą pracy. Przychodząc do Teatru Polskiego muszę wykazać się odpowiedzialnością, muszę wiedzieć, co chcę zrobić, bo inaczej po co inni mają mnie słuchać, jeżeli moje poglądy są uzależnione od lęku o stanowisko.

A sytuacja ze spektaklem "Śmierć i dziewczyna" w Teatrze Polskim we Wrocławiu?

- Zagrały tutaj za proste emocje. Nie widziałem tego spektaklu, ale zarówno z deklaracji reżyserki (Eweliny Marciniak - przyp. K.W.), która zresztą będzie w Teatrze Polskim pracować, jak i z głosów innych stron, wnioskuję, że "Śmierć i dziewczyna" jest bardzo pięknym, wręcz estetyzującym przedstawieniem. Zatem, czy na pewno ta awantura wokół niej była czymś ważnym? Nie wiem. Muszę powiedzieć, że oglądając zdjęcia z protestu, wzruszyli mnie demonstranci, którzy z taką czułością otoczyli łańcuchem teatr. Może będę niesprawiedliwy, ale wydaje mi się, że ci ludzie nie widzieli tego przedstawienia i pewnie nie mają wielkich doświadczeń teatralnych. Jednak w prostoduszny sposób bronili swoich wyobrażeń na temat teatru, jako miejsca idealnego. Jeżeli ktoś decyduje się na taki gest, na obronę własnych wyobrażeń, czy marzeń, to jest to coś niesamowicie cennego. Dlatego też uważam, że złą odpowiedzią było wezwanie policji. Jaki dajemy komunikat, gdy pod teatrem dochodzi do aresztowania? Ponownie klęska, bo teatr pokazuje, że nie chce protestujących wysłuchać.

Nie rozumiem decyzji Prezydenta Dudy o nie przyznaniu swojego patronatu "Dziadom" Zadary. Ta premiera jest wydarzeniem absolutnie historycznym; po raz pierwszy, w dziejach tego utworu, na scenie zostanie zaprezentowana jego całość. "Dziady" są godne tego, by majestat Prezydenta Rzeczypospolitej otoczył je opieką. Oczywiście, można zrozumieć, jakie mechanizmy zadziałały przy podejmowaniu decyzji. Aczkolwiek wolałbym, by Prezydent Duda był bardziej wielkoduszny i nie przejmował się "pierdołami".

Wspomniał Pan o wyobrażeniach pewnych grup społecznych na temat teatru. Czy to atak na te złudzenia powoduje obecne kontrowersje wokół wspomnianych spektakli?

- Tak, ten mechanizm można dokładnie opisać jako charakterystyczny dla Polski. W naszym systemie kultury teatr ma niezwykle duży autorytet. Tak, jak w USA tradycyjnie czeka się na wielką amerykańską powieść, która opowiada o amerykańskim losie, tak u nas najważniejsze teksty tożsamościowe dla społeczeństwa padały ze sceny; poczynając od "Krakowiaków i górali", przez "Dziady", "Wesele", po "Kartotekę" czy "Tango". W teatrze zawsze działy się bardzo istotne sprawy. Dlatego też, my nie czekamy, jak Amerykanie, na nową wielką powieść, tylko na tę chwilę, kiedy publiczność wniesie po premierze wieniec z czterdzieści i cztery. Wtedy znów dowiemy się czegoś o Polsce. Do tego system edukacji wpaja dzieciom, że teatr jest świątynią. Ludzie mając takie idealistyczne wyobrażenie o teatrze, bywają zdumieni, że nie mówi się w nim tylko wielkimi literami, wzniosłymi słowami. Widać to wyraźnie, gdy ze sceny pada słowo "dupa". Nie jest to specjalnie brzydkie wyrażenie, w codziennym języku używamy dużo bardziej bulwersującego słownictwa. Gdy jednak "dupa" pojawia się na scenie, to zawsze towarzyszy temu nerwowy śmiech części widowni. Jak można z ołtarza powiedzieć "dupa"?!

Te kontrowersje wynikają właśnie stąd, że są wzniosłe oczekiwania wobec teatru. Uważam, że nie można tego lekceważyć, co nie oznacza, że należy się temu podporządkowywać. Należy rozszerzać formy ekspresji i zakres tematyczny teatru, wprowadzać na scenę nowych bohaterów z ich współczesnymi problemami. Jednak te wzniosłe oczekiwania są absolutnie cudowne, bo pokazują, że są ludzie, którzy przejmują się teatrem.

Na razie, co prawda, nie mieliśmy do czynienia z protestami przeciwko spektaklom w Teatrze Polskim, ale kontrowersje wzbudził sam Pana angaż. Na szczęście Prezydent Miasta Jacek Jaśkowiak się nie ugiął, co zapoczątkowało "nominację" na twarz oporu przed nową władzą. Pan też jest na tym obrazku...

- Od dzieciństwa walczę o to, by nie dać się zaszufladkować. Co nie zmienia faktu, że jestem pełen podziwu i respektu dla sposobu, w jaki Prezydent Jaśkowiak funkcjonuje w mieście. W Warszawie jest to raczej niemożliwe, bym Panią Prezydent spotkał np. w teatrze. Widzę jego zaangażowanie w rozmaite ruchy miejskie, polityczne, aktywność obywatelską. Jest pierwszym urzędującym Prezydentem Miasta w Polsce, który poszedł, zresztą ze mną, w marszu równości. To wydarzenie absolutnie historyczne! Co ciekawe, Jacka Jaśkowiaka atakowali w równym stopniu działacze PiS, jak i jego macierzystej Platformy Obywatelskiej. Był to szok dla środowiska politycznego, z którego się wywodzi.

Prezydent Jaśkowiak pokazuje wrażliwość na sprawy społeczne; można go spotkać na ulicy, w knajpie, on faktycznie żyje Poznaniem. Jednocześnie donosi o swoim życiu rodzinnym, co jeszcze bardziej pokazuje, że jest człowiekiem z krwi i kości. Stwarza cudowną atmosferę niezależności, ale, co trzeba podkreślić, niezależności od każdej ideologii, która chciałaby zawładnąć totalitarnie ludźmi. Cieszę się, że mogę się temu przyglądać i uczestniczyć w życiu tego miasta. W Poznaniu znajduję klimat otwarcia i swobody.

Kuba Wojtaszczyk
www.kulturaupodstaw.pl
25 lutego 2016
Portrety
Maciej Nowak

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia