Teatr to potwór

Rozmowa z Aleksandrem Prowalińskim

Malowanie jest dla mnie niezwykle ważne. Kocham malować, kocham grafikę, tworzę kolaże, akwaforty, akwatinty, rzeźby z pianek. Teatr daje mi możliwość przebywania z ludźmi, pracy w grupie. Malarstwo i grafika pozwalają mi natomiast na potrzebną mi także bardzo samotność.

Z Aleksandrem Prowalińskim - urodzonym 25 lat temu w białoruskim Mohylewie artystą wizualnym, który jako reżyser światła i scenograf współpracuje z najlepszymi teatrami w Polsce: od Komuny Warszawa do Opery Narodowej - rozmawia Mike Urbaniak.

Mike Urbaniak: Oświetliłeś cały Pałac Kultury.

Aleksandr Prowaliński - Okazało się, że marzenia się spełniają.

Zrobiłeś to przed wakacjami z okazji wielkiej inscenizacji „Madame Butterfly" na placu Defilad.

- Stałem przed pałacem z telefonem w ręku i mówiłem do pana odpowiedzialnego za sterowanie światłami: „Poproszę kolor czerwony". I za chwilę Pałac Kultury stawał się czerwony. Niesamowite uczucie posiadać tak wielką władzę.

Jak się tę władzę zdobywa?

- To był naturalny proces rozwoju, bo zaczynałem przecież od projektów teatralnych za pięć złotych. I tak, krok po kroku, jestem tu, gdzie jestem.

Mam jednak wrażenie, że ten proces był u ciebie szybszy niż u innych.

- Każdy ma swoje tempo, uzależnione w dodatku od wielu czynników – od pracowitości, chęci, poświęcenia, szczęścia. Dla mnie zawsze to, co robię, było niezwykle ważne. I ważni byli też ludzie, z którymi pracuję.

Myślę, że w twoim przypadku dużą rolę odegrał również charakter. Środowisko teatralne jest niełatwe. A nigdy nie słyszałem o tobie złego słowa.

- Środowisko jest trudne, to prawda. Może ta opinia o mnie bierze się stąd, że jestem lojalny. Pracowałem z wieloma twórcami, którzy się nienawidzą, ale od razu zaznaczałem, że mnie ich wrogie relacje nie interesują. Mówię, że jestem tu, by stworzyć wspólnie jak najlepszy spektakl.

Rzuciłeś kiedyś robotę?

- Nie, ale czasami emocje sięgały zenitu. Ale sam wiesz, że to specyfika teatru. Im bliżej premiery, tym goręcej. Ludziom puszczają nerwy. Wtedy ważne jest pamiętanie, po co się coś robi. To pomaga.

Ile ty właściwie masz lat?

- 25.

- Ale duchowo czuję się o wiele starszy. Moja babcia, Galina, zawsze mówiła, że mam starą duszę. Coś tu jest na rzeczy. Zawsze przyjaźniłem się z ludźmi starszymi ode mnie. Być może to oni wpłynęli na moje myślenie o świecie.

O świecie z perspektywy białoruskiego Mohylewa.

- Tam się urodziłem i wychowałem. Tam chodziłem do szkoły o profilu architektoniczno-artystycznym, odpowiednika polskiego gimnazjum.

Skąd ten wybór?

- Miałem po podstawówce dwie możliwości: pójść albo do szkoły muzycznej, albo do architektoniczno-artystycznej, bo od zawsze rysowałem i miałem doskonały słuch. W muzycznej czekała mnie klasa akordeonu, wybrałem więc opcję numer dwa.

Chciałeś być artystą?

- Chciałem być malarzem. Oglądałem namiętnie albumy z reprodukcjami obrazów. I przeżywałem zachwyty – od Matisse'a do socrealizmu. Zaczynałem więc, można powiedzieć, od rzeczy pięknych i z czasem zacząłem skręcać w mniej oczywiste rejony.

Docenił to sam prezydent Łukaszenko.

- Wraz z 300 innymi utalentowanymi dziećmi zostałem zaproszony do Pałacu Republiki w Mińsku, by odebrać od prezydenta nagrodę w postaci worka cukierków. To było coś!

Miałeś beztroskie dzieciństwo?

- Nie bardzo, czułem się raczej porzucony przez rodziców, którzy zajmowali się swoimi sprawami: ojciec pracą w zakładzie mięsnym, a mama – imprezowaniem. Wychowywała mnie mieszkająca niedaleko babcia. Dała mi dużo miłości i jeszcze więcej praktycznych porad. Uważała, że muszę umieć sobie ugotować, uszyć, wiedzieć jak uprawiać ogród, pomalować ścianę czy naprawić kontakt. „Bez tego zginiesz" – mówiła. Dzisiaj myślę sobie, że połączenie mojej artystycznej głowy z praktycznym wychowaniem babci to całkiem sensowna mieszanka.

Prowaliński to polskie nazwisko.

- Bo nasza rodzina ma polskiej korzenie, dlatego zdecydowałem się zdobyć Kartę Polaka i przyjechać pięć lat temu do Polski.

Znałeś język polski?

- Nie, znałem białoruski i rosyjski. Polskiego nauczyłem się podczas przygotowań do egzaminu na Kartę Polaka, podczas którego musisz między innymi zaśpiewać polski hymn, wymienić polskich noblistów i powiedzieć, gdzie mieszka smok wawelski. A wcześniej trzeba odstać osiem godzin w gigantycznej kolejce pod polskim konsulatem, by wypełnić wniosek.

A jaki jest Mohylew?

- To spore, prawie czterystutysięczne miasto w zachodniej Białorusi, stolica obwodu, po polsku – województwa. Jest tam kilka teatrów, muzeów, Dom Polski. Spokojnie. Dla mnie zbyt spokojnie. Ciągnęło mnie do żyjącej intensywnie metropolii.

Do Mińska?

- Oczywiście. Pojechałem tam na moje pierwsze studia – malarstwo, do szkoły, która jest czymś między liceum i akademią o profilu artystycznym.

Rodzice cię wspierali?

- Tuż przed wyjazdem mama zmarła na raka. Bardzo to przeżyłem. A ojciec powiedział, że jeśli chcę jechać, to proszę bardzo. Dał mi pieniądze i wyjechałem. Miałem 15 lat.

Czy na chęć wyjazdu do Mińska miał wpływ twój homoseksualizm?

- Wtedy byłem heterykiem. A w każdym razie tak mi się wydawało. Myślę, że wypieranie własnej seksualności było spowodowane tym, że na Białorusi to temat tabu, coś najgorszego. Do tego wychowałem się w bardzo konserwatywnym, prawosławnym otoczeniu. Kiedyś moja wychowawczyni powiedziała do mamy: „Niech pani uważa, bo będzie z niego gej".

I co mama na to?

- Mnie się wydaje, że matki zawsze wiedzą. Przed śmiercią mama powiedziała: „Ty będziesz kochać chłopaków". I kocham.

Życie w Mińsku było przyspieszoną dorosłością?

- Tak, bo mieszkałem sam, sam dbałem o siebie, a po roku sam się utrzymywałem.

Z czego?

- Malowałem ściany.

A po pracy?

- Malowałem obrazy, naciągałem płótna, byłem przez cztery lata nieustannie uwalony w farbie olejnej. Ale to uwielbiałem. Szczególnie gdy na trzecim roku pojawiły się męskie akty. Zacząłem się wtedy emancypować, wchodzić na gejowskie portale i w końcu umówiłem się po raz pierwszy z facetem. To była mieszanka strachu i podniecenia. Nasze spotkanie można nazwać piękną przygodą w naturze.

Kiedy kończysz ostatnią klasę, masz 19 lat.

- I czuję presję wyższych studiów. Babcia mówi, że jak zobaczy mój dyplom, będzie żyła kolejnych 30 lat. Nie mam więc wyjścia i rozważam trzy opcje: Akademię Sztuk Pięknych w Mińsku, znacznie lepszą, ale równie konserwatywną ASP w Sankt Petersburgu i ASP w Warszawie, czyli w Polsce, czyli w Unii Europejskiej. A to, z białoruskiej perspektywy, wielka rzecz.

Takie jest tam o Polsce wyobrażenie?

- Tak, Warszawa to Berlin.

Babcia się ucieszyła, że wybrałeś Warszawę?

- Trochę się martwiła, ale potem cieszyła. Gdy zadzwoniłem do niej już po obronie na warszawskiej ASP, powiedziała: „Chcę zobaczyć twój dyplom na własne oczy. Dyplom ukończenia akademii w Europie! Wtedy będę żyła kolejnych 30 lat". Ciągle przedłużam babci życie.

Czyli zobaczyła dyplom?

- Powiększyła go, oprawiła w złotą ramkę i powiesiła na ścianie, a potem powiedziała: „Sasza, teraz to już tylko Nowy Jork".

Jak cię przyjęła Warszawa?

- Dobrze. Bardzo mi pomogły dwie koleżanki, które poznałem na festiwalu teatralnym w Mińsku, i Jacqueline Sobiszewski, reżyserka światła, która wciągnęła mnie do teatru. Początkowo największe problemy miałem z językiem, szczególnie z pisaniem.

A jak było na ASP?

- Pierwszy rok – fantastyczny.

Dlaczego wybrałeś grafikę, a nie malarstwo?

- Bo malarstwo już miałem za sobą. Chciałem się nauczyć czegoś nowego, a grafika warsztatowa w Warszawie jest na znakomitym poziomie. Poza tym po klasycznej szkole w Mińsku wywróciło mi to wszystko do góry nogami.

Nie mniej niż teatr.

- Na drugim roku zadzwoniła Jacqueline i zaproponowała mi pierwszą asystenturę. Tak to się zaczęło. Po paru spektaklach w roli asystenta reżyserki światła dostałem propozycję samodzielnej pracy. Moim pierwszym spektaklem był „Grindr" w TR Warszawa w reżyserii Piotrka Trojana, z którym znaliśmy się prywatnie.

Najbardziej gejowski spektakl pod słońcem.

- Połączyliśmy dzięki temu nasze dwie wielkie pasje: sztukę i homoseksualizm.

Jak ci szło to łączenie?

- Popełniałem oczywiście na początku mnóstwo błędów i musiałem się nauczyć teatralnej machiny. Niezwykle mi w tym pomogła wcześniejsza praca z Jacqueline, która otworzyła mi oczy na ten świat, ale czułem, że chcę i muszę wędrować swoją drogą, budować własne teatralne uniwersum, będące mieszanką praktyki teatralnej i doświadczenia oraz wiedzy wyniesionej ze szkół artystycznych.

I poszło, zacząłeś szybko pracować z wieloma utalentowanymi młodymi reżyserami i reżyserkami.

- Po prostu oni zaczynali i ja zaczynałem, pracowaliśmy jak równy z równym. Razem tworzyliśmy, razem się uczyliśmy, razem popełnialiśmy błędy. To była zupełnie inna praca, inna energia i z pewnością inne budżety, niż – dajmy na to – w pracy z Grzegorzem Jarzyną, który ma status niemal klasyka.

Znałeś ważne teatralne nazwiska?

- A gdzie tam, nie znałem żadnego. Kompletnie nie wiedziałem, kto jest kim. Gdy słyszałem Jarzyna, Warlikowski czy Lupa, pytałem, kto to.

A pytałeś, gdzie się toczy gejowskie życie?

- Wiadomo, od razu ruszyłem w miasto i korzystałem w niego pełnymi garściami. To moje gejowskie życie od początku pokrywało się zresztą z życiem teatralnym, bardzo w tej kwestii otwartym. Raptem znalazłem się w świecie, w którym mogę być sobą, nie muszę niczego ukrywać i się zakochuję.

Twój chłopak, Oskar Malinowski, jest tancerzem. Dwóch artystów pod jednym dachem to nie za duży tłok?

- Bardzo się tego bałem, bo to też mój pierwszy poważny związek, ale po dwóch latach razem uważam, że znakomicie się uzupełniamy. Ja jestem hiperaktywnym wariatem, a Oskar działa na mnie uspokajająco. Związek mamy więc energetycznie zbalansowany. I nie bez znaczenia jest pewnie to, że mimo zajmowania się sztuką robimy coś innego.

Babcia wie, że jesteś gejem?

- Tak, powiedziałem jej jakieś trzy lata temu. Odpowiedziała: „Jeśli jesteś szczęśliwy, to tak ma być". Tęsknię za babcią, widujemy się tylko raz w roku.

Doświadczyłeś czegoś przykrego w Polsce z racji białoruskiego pochodzenia?

- Nie. Co prawda zostałem raz pobity na przy placu Szembeka, gdzie mieszkam, ale złamano mi nos raczej za wygląd niż pochodzenie.

Pytam, bo wielu Polaków, szczególnie dzisiaj, lubi okazać wzgardę w stosunku do naszych wschodnich sąsiadów.

- Myślę, że pomaga mi płynna polszczyzna. Trudno mnie po prostu zidentyfikować.

Zidentyfikować jako kogo? Jaką masz tożsamość?

- Jestem Białorusinem, bo Białoruś to moja ojczyzna, która dużo mi dała. I jestem też Polakiem, bo wybrałem Polskę na nową ojczyznę i dobrze mi tu. Choć muszę ci powiedzieć, że niektóre mentalne różnice są dla mnie nie do przeskoczenia.

Jakie?

- Dość szybko się zorientowałem, że Polacy są strasznie zazdrośni, zawistni, że nic bardziej Polaków nie irytuje niż sukces innej osoby. To było dla mnie początkowo dość szokujące. Dzisiaj staram się już tego nie widzieć, choć to chyba niemożliwe.

Teatr cię wciągnął, ale nadal malujesz.

- Nieustająco. Malowanie jest dla mnie niezwykle ważne. Kocham malować, kocham grafikę, tworzę kolaże, akwaforty, akwatinty, rzeźby z pianek. Teatr daje mi możliwość przebywania z ludźmi, pracy w grupie. Malarstwo i grafika pozwalają mi natomiast na potrzebną mi także bardzo samotność.

Kiedy ty masz na to wszystko czas?

- Jakoś się udaje, choć nie mam systemu pracy. Tworzę raczej spontanicznie. Czasami nie mam prób albo mam je tylko rano lub wieczorem. Wtedy mogę iść do pracowni.

I co dalej?

- Dalej wciąga mnie teatr, pożera. Bo teatr to potwór. Chyba najbardziej kręci mnie jego ulotność. To, że spektakl powstaje, może wywołać ogromną narodową awanturę, a potem znika. To jest fenomenalne, nie sądzisz?

Jesteś gruntownie wykształconym artystą, pracujesz z najlepszymi w polskim teatrze, jeździsz po świecie, masz pracownię w Warszawie, sprzedajesz prace, wyszedłeś w szafy, jesteś w udanym związku. Szczęście?

- Tak, ale wypracowane, bo dobry spektakl czy dobry związek to także poświęcenie, koszty, nerwy, nieprzespane noce. Myślę, że w bycie szczęśliwym i spełnionym trzeba włożyć sporo wysiłku. W życiu, mówiła babcia Galina, trzeba się napocić.

___

Aleksandr Prowaliński - jest artystą wizualnym (malarzem, grafikiem, reżyserem światła i scenografem). Urodził się w 1993 roku w Mohylewie na Białorusi. Absolwent Wydziału Malarstwa Sztalugowego Państwowego Uniwersytetu Artystycznego im. Glebowa w Mińsku i Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Jego prace były wystawiane m.in. w Polsce, Wielkiej Brytanii i Czechach, znajdują się także w prywatnych kolekcjach. Jako reżyser światła i scenograf współpracuje z wieloma teatrami w Polsce: od Komuny Warszawa do Opery Narodowej. W swojej pracy stosuje różne materiały oraz techniki malarskie i graficzne: malarstwo przestrzenne, akwafortę, akwatintę, kolaż. W centrum jego zainteresowań leżą proces powstawania dzieła, energia i dynamika zmian, które towarzyszą tworzeniu. Mieszka w Warszawie.

Mike Urbaniak
Vogue
6 listopada 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...