Teatr zaczął się od strusia

rozmowa z Waldemarem Presią

Rozmowa z Waldemarem Presią

Maria Rżanek: Pana repertuar obejmuje ponad 150 ról... 

Waldemar Presia: Tego jest więcej, większość ról to Arlekin, ale z koleżanką 19 lat temu założyliśmy prywatny Teatr Antrakt, z którym jeździmy do szkół i przedszkoli. Nazwa wzięła się od tego, że działamy w wolnym od przedstawień w Arlekinie czasie. Zazwyczaj gram tam za pomocą kukiełek i pacynek, naraz kilka ról w jednym spektaklu. Gramy za parawanem, a cała sztuka polega na operowaniu bogactwem głosu, na zmianach mowy pod daną rolę. 

Jak wyglądały początki Pana drogi w świecie teatru lalkowego? 

- Zaczynałem w warszawskim Teatrze Fraszka. Zostałem rzucony na głęboką wodę, trafiłem do doskonałego zespołu aktorów starszego pokolenia. Był to teatr objazdowy, bez stacjonarnej sceny. Dzięki współpracy z Henrykiem Pijanowskim i próbom w telewizji na Woronicza, mogłem obcować z wielkimi aktorami, postatystować, bardzo dużo się od nich nauczyć. Pierwszą rolą, jaką grałem we Fraszce, był struś, który chował głowę w piasek, ale potrafił też zrobić dużo krzyku, kiedy słon wyrywał mu pióra. W Arlekinie zaczęło się od zastępstwa. Grany obecnie spektakl "Tajemnice wesołego miasteczka" 30 lat temu nosił tytuł "Mysie Ptysie" i grałem wtedy aż trzy role naraz. Po latach zostałem profesorem Burasi.

Czy czuję się Pan szczególnie blisko związany z jakąś rolą? 

- Dużo jest tych ról. Najważniejszy dla mnie zawsze był fakt, że pracowałem ze wspaniałymi reżyserami, scenografami. Pracowaliśmy z Davidem Siroti ze Stanów Zjednoczonych. Wtedy właśnie zagrałem fantastyczne role w "Pięknej i bestii". Inspirująca była dla mnie też współpraca z takimi nazwiskami, jak: Wieczorkiewicz, Kobrzyński, Szelachowski. Każda praca z reżyserem wzbogaca aktora, bo w inny sposób każdy z nich kładzie nacisk na środki artystycznego wyrazu. Najpiękniejsza w każdym teatrze jest duża scena, w lalkowym natomiast ciekawe jest spektrum technik lalkarskich. Ja potrafię grać każdą: wykorzystuję marionetki niciowe, jawajki i marionetki sycylijskie, prowadzone z góry. W Polsce oryginalną lalką narodową jest kukiełka, w Anglii natomiast starannie rzeźbiona w drewnie pacynka. Posługuję się też teatrem cieni, maski czy przedmiotu. Inaczej odbywa się realizacja widowiska w telewizji, dla której wykonałem pięć spektakli, na przykład "Trzej muszkieterowie" czy "Kot w butach".

Co chciałby Pan pokazać dzieciom i światu poprzez swoją dzialalność artystyczną? Czy to, że świat potrafi być lepszy, że życie może być bajką? 

- W obecnych czasach komputeryzacji, natłoku informacji, dzieci szybciej dorastają. Kiedyś telewizor był jeden na całe osiedle. Teraz w każdym domu jest kilkanaście kanałów, internet, radio, gazety. Złe przykłady są na porządku dziennym. Kiedyś, by odszukać pewne wiadomości, młody człowiek musiał pójść do biblioteki i wypożyczyć książkę. Dlatego jestem za tym, żeby dzieci najpierw czytały, a później oglądały, bo inaczej mają podany gotowy produkt. Odwrotna sytuacja jest bardziej wzbogacająca. Na ludzi młodych w świecie czyha bardzo dużo zagrożeń. Pewne wzory trzeba obecnie po prostu przywracać. Trzeba pamiętać przede wszystkim o roli rodzica i domu. Jak to się mówiło w latach 60., teatr ma uczyć, bawić i wychowywać, i ja to się staram robić ze sceny.

Jak się rodzi i ewoluuje potrzeba grania lalką? Czy pamięta Pan moment, kiedy zrozumiał Pan, że aktor lalkowy to jest to, co chciałby Pan robić zawodowo?

- Ja się zakochałem w teatrze lalek od dziecka. Kiedyś aktorzy bardzo rzadko, albo w ogóle, wychodzili zza parawanu, głównie grali lalkami. Kiedy w wieku 7-8 lat zobaczyłem przedstawienie, chciałem zobaczyć, jak to wygląda od wewnątrz. Poprosiłem o pomoc bileterki, a te wskazały mi palcem państwa Rylów, którzy prowadzili wtedy Arlekina. I to oni zabrali mnie za kulisy. To były czasy, kiedy nikt z zewnątrz pod żadnym pozorem nie miał prawa wejść za kulisy. Kiedy więc zobaczyłem dziesiątki, setki lalek, które potem ożywały w widowiskach, oniemiałem. Za kulisami, na stojakach, stały martwe, pamiętam, że jakaś poświata rysowała się na ich twarzach. To jest fascynujące, kiedy taki mały człowiek bierze w drobne rączki lalkę, którą można poruszać na wszelkie sposoby. Przychodziłem do teatru coraz częściej, w domu miałem z tego powodu awantury. Mój ojciec był dentystą, chciał mnie pokierować w swoją stronę. Jednak wybrałem teatr, bo tak piękne jest ożywienie martwej lalki. I choć my, aktorzy, nie jesteśmy niekiedy widoczni, to słyszymy ciszę, w której dzieci słuchają tego, co my przekazujemy im zza parawanu. 

Wróćmy do Henryka Ryla. Czy byłby Pan tym samym człowiekiem, gdyby nie to, że Henryk Ryl pojawił się w Pana życiu? Czy w ogóle zostałby Pan artystą? 

- Gdybym nie spotkał Marii i Henryka, nie bawiłbym się w teatr. Oni mnie zachęcili już na pierwszym spotkaniu. Zastanawiali się, jak taki mały chłopiec może się tak bardzo interesować teatrem. Przedstawili małemu człowiekowi ten świat tak, że mnie to zafascynowało do tego stopnia, iż później, w wieku 10-12 lat, przy stole w domu, układałem książki, w pionki od Chińczyka wkładałem kredki, i to był mój teatrzyk. Jeszcze ustawiałem lusterko na popielniczce, żeby widzieć, co się nad tymi książkami dzieje i powtarzałem role z przedstawień ze sceny. Biegałem też do Teatru Wielkiego i domowym zaciszu odgrywałem na przykład "Aidę". Z pudełek budowałem wózek, który wjeżdżał na scenę z dekoracją.

Jak Pan łączy działalność na tylu polach poza teatrem? Prowadzić jednocześnie kwartalnik, warsztaty dla dzieci i pedagogów, koncerty, konkursy, udzielać się charytatywnie, chyba nie jest łatwo... 

- Mam swój magiczny kalendarz. Po prostu kiedy mam dni wolne w teatrze, działam na własną rękę. Ostatnio przeprowadziłem cykl edukacyjny z okazji dnia dziadka i babci. W programie było recytowanie znanych wierszy. Dziadkowie na przykład przeistaczali się w grzyby. Już mamy zaproszenie na następny rok. Jednym słowem jak się jest dobrym organizatorem, to można sobie wszystko dokładnie zaplanować.

Jaką widownią są dzieci? 

- Są bardzo wymagające. Ale też wdzięczne, są bardzo otwarte, szybciej się je wychowuje, bo szybciej obecnie dorastają. Doskonale reagują, kiedy trzeba się śmiać, to się śmieją, kiedy scena jest smutna, to są wyciszone, skupione. Najbardziej jednak cieszą oklaski i to zawsze rzęsiste. 

Czy pamięta Pan najbardziej wzruszający moment w całej Pana pracy, moment, kiedy czuł Pan, że energia, którą ofiarowuje, powraca?

- Była taka sytuacja. Graliśmy "Dziewczynkę z zapałkami" i kiedy teraz o tym mówię, mam łzy w oczach. Jak wiadomo, dziewczynka niestety umiera. W pewnym momencie w spektaklu dochodzi do bardzo urokliwej sceny. Pojawia się chór aniołków, aktorzy wchodzą z zapalonymi świeczkami, Matka Boska bierze dziewczynkę do nieba. Aktorka wypowiada słowa: "Chodź, już czas, spadła twoja gwiazdka". Koleżanka bierze dziewczynkę na ręce i wyjeżdżają w kulisy. To był moment kiedy płakali wszyscy, nawet dorośli. Po zejściu ze sceny, dyrektor gasił każdemu świeczkę i tak było też przy okazji ostatniego przedstawienia. 

Czy wciąż czeka Pan na sukces czy może Pan uznać, że został już osiągnięty?

Na zachodzie, z taką działalnością, powinienem być już rentierem i nie pracować. Uważam jednak, że w aktorstwie nie ma etapów, które się zamyka. Aktor musi uczyć się całe życie, bo jeśli się nie uczy, to się nie rozwija. A rozwijać się może tylko poprzez pracę z innymi ludźmi. Jakbym myślał, że jestem aktorem skończonym, to byłbym kabotynem. Nie ma sytuacji, kiedy czuję, że umiem już wszystko. Zmieniają się reżyserzy, otwierają nowe pola patrzenia na dany temat. Scenografia, muzyka, układ choreograficzny, to kompletnie nowe za każdym razem środowiska. Ja jestem dopiero na półmetku pewnej drogi, choć z ciężkim bagażem doświadczeń. Wszystko jest przede mną. 

Jest jeszcze coś w zasięgu lub poza zasięgiem możliwości, czego pomimo szerokiej działalności, chciałby Pan dokonać? 

- Miałem już to zrobić dawno. Jestem po rozmowie z wydawnictwem, bo chciałbym napisać książkę, poradnik metodyczny dla nauczycieli. Instruowałbym w nim, jak w warunkach przedszkolno-szkolnych zrobić bardzo fajne, proste lalki, bez maszyny, czy wiertarki. Do wykorzystania przy pracy z dzieckiem. I taki mam fajny pomysł, który na razie siedzi mi w głowie. Wszystko mam sprecyzowane tematycznie, więc może uda się przy okazji 35-lecia. 

A czy Łódź może być inspiracją dla aktora lalkowego?

- W każdym mieście, stolicy, czy małej wiosce, można, że się tak brzydko wyrażę, uprawiać kulturę. Potrzebni są tylko ludzie chętni do działania. Jeśli ich nie ma, to sam mogę robić cuda, ale to nie ma odbioru. 

Co dzieci zawdzięczają teatrowi lalkowemu teraz lub co da im on w przyszłości? 

- Przede wszystkim teatr uczy wrażliwości i wyobraźni. Zaszczepiamy w dzieciach umiejętność odbioru sztuki. Jest to ważne także dla teatrów dramatycznych, muzycznych, operowych i baletowych. Ważne jest, żeby dziecko, które wychodzi z teatru, nie pamiętało jedynie cukierków, chipsów i wypitego w przerwie soczku. Żeby rodzic porozmawiał z dzieckiem o tym, co zobaczyło w spektaklu. Chodzi o wykształcenie w młodym odbiorcy rasowego widza innych teatrów w przyszłości, a to jest właśnie coś, czego próbuję dokonać poprzez całą swoją działalność artystyczną.

Maria Rżanek
Polska Dziennik Łodzki
9 lutego 2010

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia