Teatralna klapa

"Kordian" - reż. Szymon Kaczmarek - Narodowy Teatr Stary w Krakowie

Na każdy nowy spektakl Starego Teatru chodzę ostatnio z duszą na ramieniu. Szanuję artystów związanych z tą sceną, a na przedstawieniach Lupy, Jarockiego czy Grzegorzewskiego uczyłem się niegdyś teatru. Dlatego za każdym razem mam nadzieję, że czarna seria w końcu zostanie przerwana, i coś wreszcie w tym teatrze się uda.

Niestety, "Kordian" według Słowackiego to kolejna zawstydzająca premiera w tym sezonie. Jak to możliwe, że teatr dysponujący jednym z najlepszych aktorskich zespołów w kraju, od wielu miesięcy nie jest w stanie wyprodukować choćby jednego udanego przedstawienia?

Fundamentalnym odkryciem reinterpretacji "Kordiana" Szymona Kaczmarka jest umieszczenie dogorywającego bohatera (Adam Nawojczyk) na wózku inwalidzkim. Kordian marzy o eutanazji jak o lodach waniliowych. Ma do pomocy kanciastego Kordianka (Szymon Czacki), przechadzającego się dumnie po scenie w zielonych, szkaradnych majtasach wystających z czerwonych portek.

To pielęgniarz śmierci. Przygotował swojemu panu wspaniały zestaw do umierania. Wystarczy pociągnąć za odpowiednią rureczkę i migiem lecimy do aniołków. Tymczasem starszy pan Kordian jakoś nie pali się do nieba. Koledzy zatem gawędzą, korzystając obficie ze Słowackiego, ale także - żeby było modnie i frymuśnie - z Ortegi y Gasseta oraz z pisemka "Christianitas". Chwilowe ożywienie zawdzięczamy zamaszystemu wtargnięciu na scenę rodziców Kordiana, Laury oraz księdza. Wspaniali aktorzy, m.in. Małgorzata Hajewska-Krzysztofik oraz Zbigniew Ruciński, otrzymali od reżysera wyjątkowe zadanie.

Muszą udowodnić, że nic nie potrafią. Niby to recytują przed dogorywającym Kordianem-Nawojczykiem wybrane fragmenty ze Słowackiego, ale celowo umniejszają rangę tekstu, niczego zeń nie rozumiejąc, a w końcu, porzucając tę męczącą lekturę, po jakichś 10 minutach znikają ze sceny. I więcej nie wracają. Może i lepiej. Obserwowanie kompromitacji wybitnych aktorów to nic przyjemnego.

Spektakl jednak się nie kończy. Młody K. w zielonych majtkach staje się alter ego starszego. Monolog na Mont Blanc zostaje wygłoszony na leżąco, na białych schodkach z dykty. Kordianowie są rozdarci pomiędzy konwencjonalnym podawaniem romantycznego tekstu, a parafilmową umową, w ramach której aktor bardziej jest niż gra. Efektem jest jednak ponura bezosobowość przedstawienia. Nie obrażam się, że nie ma powstania listopadowego, pulchnego cara Mikołaja I w kostiumie z epoki, diabła i Winkelrieda. Jednak Kaczmarek niewiele oferuje w zamian. Poza być może mało oryginalnym, ale jednak w sumie interesującym konceptem wyjściowym - Kordian na wózku, marzący o uśmierzeniu fizycznego bólu.

Strzępy dialogów ze Słowackiego, dodatki z innych źródeł, modne ostatnio znęcanie się nad książkami, które z hukiem lądują na scenie oraz kilka mniej więcej udanych konceptów scenograficznych. Podejrzewam, że młodemu reżyserowi mogło chodzić o przeniesienie wielkich romantycznych zaklęć przez filtr schorowanego ciała, które nie jest w stanie przekazać dawnych myśli z furią lub ekstazą. Językiem postromantyzmu jest przecież artykulacja niemocy. Nie stać nas na walkę z Bogiem i z Szatanem, ponieważ boimy się siebie i nocy.

Ale skoro Nawojczyk-Kordian oraz Czacki-pomagier mieli być synonimami bezwładu wielkich narracji, dlaczego reżyser kazał im recytować wersy Słowackiego w gruncie rzeczy konwencjonalnie, tyle że bez brawury, nieporadnie. Aktorska niemoc weryfikuje wszystkie reżyserskie uniki. Werdykt jest okrutny. Klapa.

Łukasz Maciejewski
Polska Gazeta Krakowska
2 lutego 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...