Telenowela o niemieckiej duszy

"Przed odejściem w stan spoczynku" - reż: Michał Kotański

Dawno temu na którejś konferencji prasowej zapytałam Krystiana Lupę, dlaczego tak często sięga po utwory autorów niemieckojęzycznych, a nie zwraca uwagi na przykład na dzieła wielkich polskich klasyków. Lupa odparł, że w polskiej literaturze nie znajduje tego, czego szuka. Doprawdy nie wiem, czego Lupa szuka, bo z jego przedstawień, zwłaszcza tych ostatnich, bełkotliwych, dowiedzieć się tego niepodobna. Wspominam tamtą sytuację nie bez przyczyny. Otóż przed premierą sztuki Thomasa Bernharda "Przed odejściem w stan spoczynku" reżyser Michał Kotański zwierzył się dziennikarzom, że w polskiej dramaturgii trudno mu znaleźć tekst, który by go zainteresował, dlatego sięgnął po Bernharda. Jakbym słyszała Lupę.

Jak widać, fascynację Thomasem Bernhardem dziedziczą po Lupie jego młodsi koledzy. Pod względem dramaturgicznym sztuki tego austriackiego pisarza nie należą do stricte teatralnych. Rozciągnięte nad wyraz tyrady, nierzadko mające charakter autonomicznych monologów, wymagają doskonałej, inteligentnej i sprawnej reżyserii. Michał Kotański poniósł jednak porażkę.

Akcja spektaklu rozgrywa się w ciągu jednego wieczoru, a bohaterami jest rodzeństwo Höllerów: dwie siostry - Wera (Ewa Dałkowska) i Klara (Agnieszka Roszkowska), oraz ich brat Rudolf (Mirosław Zbrojewicz). To dość osobliwa rodzinka, jakby żywcem wyjęta z thrillera. Co roku, 7 października, rodzeństwo obchodzi urodziny jednego z największych niemieckich zbrodniarzy drugiej wojny światowej, twórcy obozów koncentracyjnych, Heinricha Himmlera. To były przełożony Rudolfa. I choć od zakończenia wojny minęło 30 lat, rodzinka zawsze dzień ten czci bardzo uroczyście. Wera starannie czyści czarny mundur brata z opaską SS na rękawie, prasuje spodnie, przygotowuje buty oficerki. Wszystko musi lśnić, bo to dla nich najważniejszy dzień w ciągu całego roku. Złoszczą się, że nie mogą czcić pamięci o Himmlerze oficjalnie, publicznie, a tylko po kryjomu w swoim mieszkaniu, za zasłoniętymi oknami i zamkniętymi drzwiami. Choć, jak powiada Wera, dziewięćdziesiąt procent Niemców myśli podobnie jak ona z Rudolfem. No, bo przecież nie trzeba tracić nadziei, że narodowy socjalizm powróci. To tylko kwestia czasu, jak rozumuje Rudolf, były esesman, który uważa siebie za ofiarę, albowiem przez 10 lat po wojnie ukrywał się przed prokuraturą w piwnicy własnego domu, a teraz jest prezesem Sądu Najwyższego.

Klara, najmłodsza z tej trójki, nie podziela entuzjazmu rodzeństwa, ma przekonania lewicowe, nienawidzi brata, byłego esesmana, i siostry. Jest kaleką, żyje na wózku inwalidzkim - to "pamiątka" po amerykańskim nalocie, którego - jak twierdzi Rudolf - Niemcy nigdy nie wybaczą Amerykanom. Klara zdana jest więc na łaskę i niełaskę siostry i brata. Zamknięta w sobie i pełna nienawiści do całego świata. I jakby tych patologicznych komplikacji związanych z wiernością niemieckiej ideologii hitlerowskiej było mało, Bernhard wprowadza jeszcze wątek kazirodczy w relacjach między Werą i jej bratem Rudolfem. Tak więc ani jednej pozytywnej osoby. Wszystkie wątki i relacje między postaciami naszpikowane są patologią. To metafora nazistowskiej ideologii, którą choroba toczy na rozmaitych płaszczyznach, zarówno na gruncie rodziny, jak i w wymiarze szerszym, społecznym. Wszystko to dowodzi, z jak wielką obsesją żył Thomas Bernhard (zmarł w 1989 roku). Był to także jego kompleks jako Austriaka - jego ojczyzna dotąd nie rozliczyła się z hitleryzmu. Prezentując tę patologiczną rodzinę, autor próbował pokazać, iż w mentalności pewnych warstw społeczeństwa niemieckiego wcale nie wygasła totalitarna pokusa dominacji nad innymi narodami.

Przesłanie Bernharda dotykające nierozliczenia się z morderczych totalitaryzmów nabiera dziś znaczenia uniwersalnego. Wciąż nierozliczony totalitaryzm stalinowski, którego ofiary liczą się w milionach, nadal daje o sobie znać w sposób tragiczny. Doświadczyliśmy tego boleśnie w Katyniu... To wciąż krwawiąca, bolesna rana.... W tym kontekście tekst sztuki Thomasa Bernharda "Przed odejściem w stan spoczynku" czyta się niejako na nowo. Szkoda tylko, że reżyser nie potraktował należycie podtytułu, jaki Bernhard nadał swojej sztuce: "Komedia o duszy niemieckiej", lecz zrobił z tego kawałek obyczajowego teatru połączonego z thrillerem i zrealizowanego w konwencji marnej telenoweli.

Zupełnie też nie poradził sobie z prowadzeniem aktorów. Najlepsza wprawdzie jest Ewa Dałkowska jako Wera, ale to za mało, by artystycznie podnieść przedstawienie. Bo nawet przy niezaprzeczalnym talencie tej znakomitej przecież aktorki reżyser tak buduje spektakl, że ogromne partie tekstu wypowiadane przez Ewę Dałkowską, zwłaszcza w początkowych scenach pierwszego aktu, wybrzmiewają tu niczym autonomiczny monolog, a chwilami wręcz monodram, co w końcu staje się nużące. Nieopodal znajduje się przecież jej siostra Klara. Wprawdzie autor nie napisał dla niej wiele kwestii, ale poza słowem są jeszcze inne środki wyrazu i można było skorzystać z nich tak, aby zaakcentować osobowość tej postaci. Natomiast całkowitym nieporozumieniem jest obsadzenie Mirosława Zbrojewicza w roli Rudolfa - brata Wery i Klary. Być może reżyser poszedł tropem skojarzeń i uznał, że aktor, którego widzowie znają przede wszystkim z filmowych wcieleń bandytów, będzie tutaj najbardziej adekwatnym odtwórcą roli, też zresztą bandyty, bo oficera SS. No, ale jak widać, bandyta bandycie nierówny.

I jeszcze jedno: jak to jest możliwe, że w spektaklu prezentowanym na małej scenie teatru, gdzie odległość między widownią i miejscem gry jest tak bliska, że słychać wzajemny oddech, nie mogliśmy zrozumieć i usłyszeć kwestii wypowiadanych przez aktorów. A raczej wymruczanych przez aktorów. Natomiast doskonale i wyraziście słyszeliśmy suflerkę, panią Olgę Karoń, kilkakrotnie podpowiadającą tekst aktorom.

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
13 września 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia