Ten klimat galicyjskich miasteczek
Letni sezon teatralny 2007Nie koncerty, raczej dwa dźwiękowe spektakle. Nie kompozycje, tylko konglomerat nietypowych dźwięków. Wreszcie nie muzyka klezmerska, tylko coś, co z tej muzyki jedynie się wywodzi. Tak wyglądał kolejny koncertowy dzień Festiwalu Kultury Żydowskiej.
W czwartek w synagodze Tempel odbyły się dwa występy: argentyńskich klezmerów z Bueons Aires, czyli Lerner & Moguilevsky Duo, oraz byłego The Cracow Klezmer Band, czyli Bester Quartet.
Teoretycznie były one od siebie diametralnie różne. Z jednej strony kameralny duet, który przy pomocy dwóch zaledwie instrumentów potrafił stworzyć przestrzenne (momentami niemal filmowe) konstrukcje dźwiękowe, z drugiej krakowski zespół wsparty przez smyczkowy kwartet powalał ścianą dźwięków. Ale łączyło je jedno: obie formacje, mimo że odnoszą się do muzyki żydowskiej czy - ściślej - muzyki klezmerskiej, traktują ją jedynie jako punkt wyjścia i pretekst do zaprezentowania autorskich, a przez to - trzeba to powiedzieć - jeszcze dla nas interesujących kompozycji.
César Lerner i Marcelo Moguilevsky, wnukowie rosyjskich i polskich emigrantów, dwadzieścia lat temu stworzyli duet. Od tamtego czasu nieprzerwanie grają i koncertują. Do Polski przyjechali po raz pierwszy, ale od razu zaskoczyli i zauroczyli publiczność, która każdy ich utwór nagradzała rzęsistymi oklaskami.
Na zmianę używali klarnetu, fletu, fortepianu, akordeonu, instrumentów perkusyjnych, drumli czy nawet własnego głosu. "Nawet", bo nie chodzi tutaj o śpiewanie - chociaż też się zdarzało. Kapitalnie wypadł utwór "Firn Di Mejutoinim Aheim", w którym przy akompaniamencie jedynie fortepianu Lernera Moguilevsky wygrywał melodie... gwiżdżąc do mikrofonu. Wirtuozowskie podejście do instrumentów sprawiało, iż słuchając tych nagrań, trudno było uwierzyć, że na scenie występuje tylko dwóch muzyków.
Był to rodzaj popularnej muzyki instrumentalnej, raczej łatwej w odbiorze i o łagodnych brzmieniach, ale zachwycającej wirtuozerią i wykonaniem. Była też odrobina argentyńskiego folku, jazzu, muzyki współczesnej czy wreszcie tanga połączonego z bardzo oszczędnym - aczkolwiek wyraźnym - wpływem muzyki klezmerskiej.
Pod tym względem zupełnie inny był koncert Bester Quartet. Obchodzący w tym roku dziesięciolecie działalności kwartet od pewnego czasu zmieniał styl. Zaprezentował sporo "tradycyjnego" materiału (dużo starszych kompozycji, m.in. "Recollections of The Past", "Klezmer Rapsody" czy "Awaiting"). Dzisiaj krakowski zespół nie ma już właściwie nic wspólnego z muzyką klezmerską. Ich dokonania bardziej przypominały współczesną kameralistykę. Drapieżną, awangardową, łączącą ducha muzyki klasycznej i jazzowej.
Szczególnie zachwycał Jarosław Bester - fenomenalny instrumentalista, improwizator i aranżer. To on podczas czwartkowego koncertu narzucił zespołowi tempo i charakterystyczny ton. Wspólnie zaprezentowali bogatą gamę przedęć, pisków, efektów szmerowych. Bester naśladował dźwięki wiatru na akordeonie, Wojciech Front rzęził na kontrabasie, zaś smyczek Jarosława Tyrały z każdą minutą zaczynał przypominać zużytą szczotę (sami kiedyś powiedzieli, że próbują z instrumentów wydobyć maksimum emocji i znaczenia). Muzycy są specjalistami od tworzenia nastroju. Długie, niemal transowe kompozycje szybko napotykały kontrapunkt w postaci eterycznych, ledwo słyszalnych partii skrzypiec czy akordeonu. Raz tkliwie liryczna, bardzo nastrojowa, a za chwilę diabelnie ekspresyjna muzyka.
Dzięki takim występom możemy być świadkami ciekawego momentu nie tylko w twórczości Bester Quartet, ale też chyba całego festiwalu. Zespoły, które na nim występują, znacznie wykraczają poza to, co do tej pory kojarzone było z muzykę klezmerską. Jednocześnie instrumentarium powoduje, że trudno ją zaklasyfikować jako jazz, zwłaszcza że artyści wykonują zamknięte kompozycje. Tak tworzy się jakiś trzeci nurt w muzyce, który jeszcze nie ma nazwy - rozciągający się gdzieś pomiędzy world music, muzyką klasyczną i jazzem. Najważniejsze jest to, że wszystkie te zespoły potrafią wyczarować klimat galicyjskich miasteczek. Robi to wrażenie zwłaszcza wtedy, gdy ten klimat wyczarowują muzycy, którzy pierwszy raz w życiu odwiedzają Europę Wschodnią. Tak jak duet Lerner i Moguilevsky.