Ten, który zabił Mozarta

"Amadeusz" - reż. Artur Tyszkiewicz - Teatr J. Osterwy w Lublinie

Wielki talent i burzliwe życie Mozarta wydaje się idealnym materiałem na spektakl. W końcu mamy coś, o co w teatrze chodzi – postać złożoną i intrygującą. W dodatku przedstawioną oczami jego największego wroga. Chyba, że z wielkiego geniusza, pełnego sprzeczności i dwuznaczności zrobimy błazna. A nawet najbardziej zdolny błazen, który przekracza reguły gry, musi przegrać.

Mozart był uwielbiany i w równym stopniu nienawidzony. Jak każdy prawdziwy geniusz. W spektaklu ,,Amadeusz" w lubelskim Teatrze Osterwy w reżyserii Artura Tyszkiewicza o wirtuozerii młodego kompozytora dowiemy się jednak niewiele. Tytułowy bohater raz jest rozentuzjazmowanym chłopcem, chwilę później roztrzęsionym cholerykiem. Te emocje są jeszcze zrozumiałe. Trudno pogodzić mu się z tym, że uwielbienie i pochwały, czyli to co miał zawsze, nie przychodzą w kolejnych latach tak łatwo. W każdym razie nie da się za nich utrzymać rodziny. A przejście od artysty do rzemieślnika jest zawsze bolesne. Mamy tu do czynienia z portretem typowym dla wielkich geniuszy - łamanie konwenansów i bunt, za które kiedyś było się podziwianym, przeradza się w rozpacz i ubóstwo. Ale legitymacja do łamania reguł, musi być poparta nieprzeciętnym talentem. Tymczasem w lubelskim spektaklu raz, może dwa razy w Amadeuszu rzeczywiście zobaczyliśmy coś więcej niż tylko rozkapryszonego artystę z butelką w ręce. Przez obraz wiecznego Piotrusia Pana nie potrafiącego dostosować się do istniejących reguł, widać jedynie przebłyski genialnego kompozytora. Jego talent jest spłycony, w dodatku ubrany w niesmaczne wulgaryzmy. Czy zabrakło umiejętności aktorskich Danielowi Doboszowi, który wcielił się w rolę Mozarta? Być może, chociaż w wielu momentach po prostu nie miał czego zagrać.

Głównym bohaterem spektaklu nie jest jednak sam Mozart, a jego przeciwnik - Antonio Salieri. W przeciwieństwie do Amadeusza jest rzemieślnikiem, zdolnym, ale tylko rzemieślnikiem. Nigdy nie będzie miał pierwiastka boskiego, którym został obdarzony Mozart. Więc skoro nie może mu dorównać, robi wszystko, żeby go zniszczyć. Salieri spowiada się publiczności ze swoich czynów, nie oczekując przy tym wybaczenia. I chociaż doprowadził do obłędu, a potem do śmierci Amadeusza, jest świadomy swej porażki. Przegrał z Mozartem, bo to jego nazwisko mimo wszystko utrwali się na kartach historii. Z drugiej strony geniusz Amadeusza fascynuje go, muzyk z czasem nie jest dla niego tylko wrogiem. Zemsta staje się sensem życia nadwornego kompozytora, wypełnia każdy jego dzień. Więc kiedy machiaweliczny plan udaje się zrealizować, jego życie traci sens. Opowieść Salierego o muzyce, nienawiści i talencie przeradza się w jego prywatną wojnę z Bogiem, której dzień i godzinę zakończenia ma już z góry ustaloną. Mimo poczucia porażki wciąż pyta, dlaczego Bóg w obdarowywaniu talentami był tak niesprawiedliwy? Janusz Łagodziński w roli Salierego jest w zasadzie narratorem całej historii. Jego monologi zajmują większość spektaklu i mimo obfitości tekstu aktorowi udaje się je ,,utrzymać". Szkoda tylko, że Dobosz i Łagodziński poza jedną sceną (w której Salieri zapewnia Mozarta o wsparciu, mając już ustalony plan zemsty) nie potrafili wjeść w interakcję. Każdy grał ,,sobie".

Największy zawód tego spektaklu? Muzyka, a raczej jej brak. Byłam niemal pewna, że kompozycje, które wybrzmią w przedstawieniu, będą wszechobecne, staną się głównym bohaterem przedstawienia, pojawią się zarówno na pierwszym planie, jak i jako podkład muzyczny. Tymczasem poza finalnym ,,Requiem" Mozarta żaden dźwięk nie poruszył. Zamiast tak wielu partii tekstowych, które w pewnych momentach ciągnęły się niemiłosiernie, można było opowiedzieć je muzyką. Zwłaszcza w tak muzycznym spektaklu jak ,,Amadeusz".

Spektakl w reżyserii Tyszkiewicza potwierdził jedną zasadę – sceny zbiorowe nie są najmocniejszą stroną Teatru Osterwy. I zrobił to dosyć dobitnie, bo większość aktorów wcielających się w postaci z dworu cesarza austriackiego przypominała raczej marionetki, bez życia i wyrazu. Gdyby w ich miejsce postawić figury, nie byłoby różnicy. W spektaklu wystąpiły jeszcze dwie postaci kobiece: Konstancja Mozart (Jowita Stępniak) i Katherine Cavalieri (Halszka Lehman). One w przeciwieństwie do Dobosza miały co zagrać, ale tu też nie do końca się udało. Minęły się ze swoimi postaciami. Raczej nijaka scenografia, jak na historię o XVIII-wiecznych, barwnych i pełnych przepychu dworach, też nie zachwyciła.

Twórcy lubelskiego ,,Amadeusza" zdecydowali się na pierwszym planie zaprezentować wątek metafizyczny – spór między Bogiem a człowiekiem. Bardzo dobry pomysł. Jednak historia dramatu człowieka niszczonego przez zawiść i poczucie bożej niesprawiedliwości zamiast pełnowymiarowego spektaklu mogła stać się monodramem. Nie zrobiłoby to dużej różnicy, zwłaszcza po tym jak wyglądały sceny zbiorowe. Mimo tak dobrego materiału na spektakl, ,,Amadeusz" nie porwał ani emocjonalnie ani intelektualnie. Jego twórcy postawili ważne pytanie w przedstawieniu: skąd bierze się geniusz i kto bardziej na niego zasługuje? Ten, który ma talent, ale go nie wykorzystuje, czy ten, kto stara się, ale jest niezdolny. Tylko te kwestie przeszły bez echa. Na deskach Teatru Osterwy oglądamy nierówną konfrontację rzemieślnika z artystą, śledzimy prywatną wojnę niezdolnego muzyka z Bogiem. Ale gdzie ten geniusz i cudowna muzyka, a którą toczy się cała walka?

Zamiast geniusza był błazen, a zamiast jego genialnej muzyki – nic nie mówiąca cisza.

 

Aleksandra Pucułek
Dziennik Teatralny Lublin
19 lipca 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia