Teraz Polska (żółć)

"Szajba" - reż. Marcin Liber - Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieznie

Publiczność bardzo powoli ośmiela się śmiać. Czyżby zasłuchała się w tęskną pieśń śpiewaną przez chór pacholąt w odświętnych góralskich strojach? A może ich po prostu nie dziwi treść pierwszej sceny, w której przy nieformalnym ognisku z kiełbaskami na patykach polski premier negocjuje z niemieckim wysłannikiem lepszy kształt wspólnej historii?

Polak zabiega o wydłużenie czasu, przez który w trzydziestym dziewiątym kraj bronił się przed najazdem. O kilka tygodni? Powiedzmy miesięcy. Niemiec zaś podkreśla odwieczną sympatię swojego narodu dla starszych braci w wierze i przypomina wielotysięczne antyfaszystowskie manifestacje Niemców przed siedzibą Gestapo na Szucha, po których polscy bohaterowie z narażeniem życia przechowywali uczestników w tajnych kryjówkach. Na widowni słychać pojedyncze parsknięcia śmiechem, reszta słucha obojętnie. A co, mało to się słyszy mających poprawiać historię bzdur z ust funkcjonariuszy propagandy na etatach polityków czy publicystów? Już nawet śmiać się z tego nie chce.

Teatr rozkręca jednak absurd do tak kosmicznych rozmiarów, że niepodobna utrzymać powagę. Chichot ogarnia całą już salę gnieźnieńskiego Teatru im. Fredry, gdy Herr Hans z butnie teutońską miną (świetny Michał Opaliński) żali się, że zbudowane ze znaną niemiecką solidnością i precyzją fabryki śmierci Polacy potrafili przechwycić i rozpropagować w świecie jako polskie obozy koncentracyjne. Ale i to wybaczyliśmy - dodaje - choć nie przyszło to łatwo. Notabene ten dotkliwy żart świadczy dowodnie, że oglądamy wersję "Szajby" poprawioną i zaktualizowaną. Gdyby było inaczej, gdyby to było już w starym tekście, Małgorzata Sikorska-Miszczuk mogłaby spokojnie otworzyć wiarygodny gabinet przepowiadania przyszłości i kasować na tym duże pieniądze.

A i tak napisana dwanaście lat temu sztuka niewiele straciła na ostrości. Autorka wzięła na warsztat, by tak rzec, sytuacyjne klisze współczesnej polityki i urządziła im groteskową kipiel, podmieniając realia. Premier, promienny, spokojny i cyniczny mister Ble (o Tonym Blairze świat już zapomniał, ale premierów Ble wciąż nie brak) musi stawić czoła rebelii. Region Kujaw postanowił powstać z kolan i wybić się na niepodległość. "Kujawy, wielkie Kujawy, jak dobrze jest umrzeć dla sprawy" głoszą słowa hymnu zbuntowanej prowincji, grożącej światu samobójczymi zamachami. Zderzenie frazeologii i terminologii terrorystów ze swojską geografią uruchamia komizm, który teatr celnie podchwytuje tak w scenkach z życia bojowników (z humorem niekiedy makabrycznym) jak i w groteskowych działaniach sił państwowych. Sekwencja narady premiera z agentem, aspirantem Gumą, prowadzona gwoli tajności w trakcie tańcowania zbójnickiego była jedną z najzabawniejszych scen, jakie w ostatnich miesiącach zdarzyło mi się zobaczyć. A jedną z najcelniejszych - epizod, w którym buntownicy porywają ni mniej ni więcej profesora Bralczyka i każą mu tworzyć nową leksykę, bo wiedzą, że każda kreowana rzeczywistość polityczna musi mieć swój odrębny aparat pojęciowy. Wojciech Siedlecki komediowo gra przypływ błyskotliwej inwencji językoznawcy (męczennik kujawski - mękujaw, bohater wolnościowej sprawy - kujater), ale marynarkę ma podbitą kartkami z napisem "help!". I żart nagle poważnieje, wypada z ram groteski.

Tak dzieje się niejednokrotnie. Swoje sceny, z których wynika, że kretyńska konwencja działań politycznych upupia i upokarza samych uczestników, mają i tracący pewność siebie premier Ble (Roland Nowak), i przywódca Kujawian (Paweł Paczesny) i zwłaszcza aspirant Guma (Paweł Dobek) w gorzkiej spowiedzi naiwnego wiejskiego chłopaka po bezsensownej śmierci w imię mrzonek. A niektóre postaci trafiają tu z zupełnie odrębnego świata. Takie jak wuj Antoniusz (Wojciech Kalinowski), włóczęga i błazen-filozof, który, jak powiada, musiał spaść pod stół, żeby zobaczyć "swój kraj przy stole siedzących". I jak przede wszystkim Malala. Pakistańska dziewczynka z doliny Swat, którą talib zabił, na szczęście niedokładnie, bo po prostu jechała autobusem do szkoły. Martyna Rozwadowska przychodzi w świat polskiej szajby jak z innego kosmosu, jej sposób patrzenia, mówienia zawstydza krystaliczną prostotą. Zwłaszcza, gdy otaczają ją dzieci, te same, które na początku śpiewały ludową piosenkę, a potem w quasi-islamskich burkach szykowane były na stos szahidów i szahidek.

Jak widać, tekst Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk jest polifoniczny, wielorejestrowy. Dekadę temu nie dźwięczał tak bogato, może to zasługa drugiej wersji, a może rzeczywistości, mimochodem podbijającej niektóre kpiny. Gnieźnieńskie przedstawienie Marcina Libera celnie i żywo wydobywa wszystkie te rejestry, choć może by się chciało, żeby przełączanie między nimi było płynniejsze, a niektóre decyzje interpretacyjne przeprowadzone skuteczniej. Choćby dotyczące postaci Wiktorii, której inscenizator każe być naraz narratorką, idiotkowatą żoną polityka, obiektem gwałtu i dramatyczną ofiarą zdarzeń - a Katarzyna Strączek płaci za ten rozrzut zadań kompletną niewyrazistością sylwetki. W inscenizacji Jana Klaty sprzed dziewięciu lat Kinga Preis poszła w czysto farsową szarżę, skuteczniej choć z pewnością mniej wieloznacznie.

A propos: tamta inscenizacja Klaty z wrocławskiego Polskiego była bardzo efektowną prezentacją sztuki, rozegraną w wielkiej szklarni (scenografia tegoż Mirka Kaczmarka, który z Liberem przygotował premierę gnieźnieńską). Była drugim wystawieniem (po prapremierze w warszawskim Laboratorium Dramatu) i na długo ostatnim. "Szajba" padła ofiarą fatalnego mechanizmu w polskim życiu scenicznym, gdzie jedno wystawienie blokuje kolejne realizacje. Jakby szefowie scen uważali dzieło za nadgryzione, więc nie do użytku. Jakby widza w mieście G. obchodziło, że widz w dalekim mieście W. widział już ten tytuł. Sceniczna lektura sztuki Sikorskiej-Miszczuk pokazuje, że warto ją czytać na nowo, że niesie nowe znaczenia i szanse na dobre role. Takich tekstów, wcale nie jednorazowych, jest więcej we współczesnej dramaturgii; tyle że najczęściej kiszą się one na kartkach nieczytanych egzemplarzy. Więc chwali się dyrekcji Teatru im. Fredry, że wydobyła utwór z archiwum i dała mu nowe życie przed gnieźnieńską widownią.

A widownia była, jako się rzekło, z początku nieufna. Parę osób demonstracyjnie wyszło. Z każdą chwilą było jednak coraz lepiej. Drugą część otwiera efektowny monolog Marcela Prousta (jakby było mało wątków) apelującego do Polaków, by znaleźli słowa na opisanie swoich dzisiejszych doświadczeń. Jan Niemczyk sympatycznie zaczął zaczepiać widownię. Ja się kuliłem na krześle, spodziewając się znanej żenady podobnych interakcji (w których nasze teatry się dziś lubują) a tu nawiązała się cudowna pogaducha, śmiała, inteligentna, dowcipna, świadoma konwencji, nieprzeciągnięta. Czuło się akceptację scenicznego przekazu. Aktorom potem grało się jak na skrzydełkach. A na koniec była owacja. Czego więcej chcieć?

Jeszcze pora wytłumaczyć się z tytułu komentarza. "Polska żółć" to preparat w butelkach, którym pod koniec widowiska postacie obrzucają w symbolicznym geście mapę ojczyzny. Bodaj Zygmunt Miłoszewski napisał gdzieś, że "żółć" to najbardziej polskie słowo - składa się wyłącznie z liter, których nie ma w innych językach. Spektakl Libera opowiada o polskiej żółci. Ale sam jest jej pozbawiony. I to jest jeszcze jedna istotna zaleta gnieźnieńskiego przedsięwzięcia.

Jacek Sieradzki
e-teatr.pl
27 kwietnia 2018
Portrety
Marcin Liber

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...