The show must go on!

rozmowa z Jerzym Jeszke

Biletów na "Spamalota", wielki przebój Teatru Muzycznego w Gdyni nie ma, więc choć na otarcie łez obszerny wywiad z gwiazdą I obsady, Jerzym Jeszke

Jerzy Jeszke - największy sukces polskiego musicalu. Autentyczny, bezprzymiotnikowy triumf polskiego aktora musicalowego. Jak to się robi panie Jerzy?

Nie ma recepty na sukces w żadnej dziedzinie życia. Po części działa przypadek, po części odwaga i po części profesjonalne przygotowanie do zawodu. Miłość do tego zawodu jest niezbędna, bo poświęceń mnoży się bardzo mnóstwo i trzeba umieć siebie nawet poświęcać, prywatne życie, temu powołaniu. To jest chyba jedyna recepta, która może gwarantować, ale tylko po części, sukces. Bo sukces jest faktorem bardzo względnym, na który składa się jeszcze wiele czynników zewnętrznych.  

Osiągnął pan bezprecedensowy sukces w dziejach polskiego teatru jako aktor musicalowy. Kto to jest aktor musicalowy? Niektórzy złośliwi twierdzą, że to ani aktor, ani śpiewak. Niektórzy natomiast mówią, że jest to wyjątkowy, bardzo specyficzny gatunek aktorstwa. Jaka jest pana definicja aktora musicalowego?

Ja może będę teraz cytować Monty Pythona ze Spamalota. Aktor musicalowy jest jak Broadway, którego nie można do końca zdefiniować. Aktor musicalowy to aktor, który jest właściwie wszystkim. Jest aktorem, tancerzem, śpiewakiem, piosenkarzem, a przede wszystkim człowiekiem. Musi być fuzja wszystkich tych elementów, żeby powstała hybryda, w pozytywnym tego słowa znaczeniu - artysty. Zawód aktora musicalowego jest dla mnie jedną z najnowocześniejszych form artysty, który pracuje dla widzów live na scenie. To jest istotne, że live, bo jest to sztuka słowa, ciała i intelektu, ale żywo przedstawiana i to każdego dnia, nawet 8-10 razy w tygodniu, dla publiczności, która istnieje, nie wirtualnej, jak w telewizji czy Internecie.

Tylko nieliczni polscy aktorzy musicalowi  są gwiazdami w skali ogólnopolskiej, natomiast aktorzy musicalowi na Broadwayu czy Londynie są mega gwiazdami. Na czym polega różnica pomiędzy młodym musicalem w Polsce, a musicalem na Broadwayu czy West Endzie?

Pierwsze kroki musicalu w Polsce to były lata 70\', kiedy to nastąpiła odwilż; zacząłem wtedy studia, zacząłem też interesować się teatrem muzycznym. Był to bardzo długo niszowy rodzaj sztuki, nie można było jej sprecyzować, tak samo nie można było sprecyzować jej kierunku w szkolnictwie. Można było kształcić aktora, aktora teatralnego, śpiewaka albo tylko tancerza. I na szczęście, a może było to przeznaczenie, spotkałem w swoim życiu człowieka, który zasiał ziarno na rynek polski, ziarno nowoczesnego teatru muzycznego. Celowo mówię muzyczny, bo musical to pewna forma teatru muzycznego. To była dyrektor Baduszkowa, która fascynowała się musicalem. Oglądała przedstawienia na Broadwayu i wymarzyła sobie taki teatr. Podejrzewam, że inspiracją była również tragiczna sytuacja teatru muzycznego w Polsce po wojnie, który był skostniały, wręcz parodiowany, nie do przyjęcia już wtedy przez publiczność. Ta fascynacja była niszową fascynacją, ale z olbrzymią energią, która zaczyna teraz procentować. W Polsce od 30-40 lat zaczyna się mówić o musicalu jako o wspaniałej formie nowoczesnej. Pamiętam, że mówiło się o Broadwayu, o West Endzie, ale o żadnym innym miejscu, gdzie tworzy się musical. Brakowało reżyserów, aktorów, kształcenia w tym kierunku.  Wielu generacjom młodych  artystów nie udało się zahaczyć o tego typu formę teatru, bo nie było takiej możliwości, więc koledzy szli do opery, inni do dramatycznego czy operetki. Miałem takie przeczucie, gdy kończyłem studium wokalno-aktorskie w Gdyni, a to było 30 lat temu, że czegoś mi brakuje, nawet po tym studium. Brakowało mi formy dla tego, czego się nauczyłem. Szukałem co prawda przez kilka lat narodowej formy musicalu, ale nie nazywaliśmy tego musicalem, mówiliśmy na to śpiewogra, czyli  nic takiego, o czym można by powiedzieć: to jest super broadwayowskie.  I to trwało wiele lat. Bardzo się cieszę, że po latach zaczęto w Polsce robić musicale, stąd moje zainteresowanie rynkiem polskim. To jest rynek dla sztuki. Może o tym powiemy później, że sztuka musi się sprzedawać, bo bez tego też nie może egzystować.

Pańska droga życiowa zatoczyła kolejne koło. Urodził się pan w Bytowie, gdzie jest słynny zamek krzyżacki. Tutaj też pan gra rycerza i to nie byle jakiego, bo króla. Myślał pan kiedyś o tych wątkach rycerskich?

Zamek bytowski był moim placem zabaw, niedaleko zamku mieszkałem, spędziłem dzieciństwo i młodość. Interesowała mnie historia, nawet myślałem o tym, aby studiować archeologię albo historię; do dziś mnie to fascynuje i szperam w historii.  To nie jest pierwsza moja rola króla. Udało mi się zagrać premierę w Norymberdze w musicalu The Castle i tam gram króla bardzo złego, Dunkana, troszeczkę ciemnego króla. Nie sądziłem, że kiedyś los wybierze mnie do stworzenia postaci Artura, która też towarzyszyła mi od dzieciństwa. Miałem takie asocjacje: średniowiecze, wczesne średniowiecze, zamek, rycerze, bieganie z szablami, mieczami i udawanie rycerzy... A król Artur sam w sobie był pewną legendą, towarzyszył nam zawsze w literaturze. Czy to byłyby filmy disneyowskie, produkcje hollywoodzkie o Robin Hoodzie czy rycerzach Okrągłego Stołu? Fascynowała mnie ta postać, ale w życiu nie myślałem, że można będzie z tej postaci, z tego tematu, zrobić wspaniałą zabawę. Do momentu premiery na Broadwayu temat króla Artura był bardzo poważny, koturnowy, niemal mistyczny. Wcale mi to nie przeszkadzało. Zastanawiałem się, jak można tak poważny temat zrobić na śmiesznie, nie deformując treści tematu i nie dywagując pojęcia króla Artura, bo jest to pojęcie ogólne. Dla mnie jest to postać symboliczna, symboliczna dla pewnych zachowań ludzkich, pewna ikona.

Dwa lata trwały rozmowy z dyrektorem Korwinem na ten temat, dostałem materiał i w krótkim czasie zacząłem się tym interesować. W świetnym tłumaczeniu  Wierzbięty zakochałem się po pierwszym przeczytaniu. Mówiłem: ja chcę to zrobić, muszę to zrobić, to jest w tej chwili dla mnie priorytet. Rezygnuję w tej chwili z Tańca wampirów Polańskiego i chcę to robić. Nie wiem czy państwo wiecie, ale zagrałem 2000 razy rolę Chagala, świetna praca, świetna współpraca podczas Tańca wampirów, ale jeżeli zamknąłbym się tylko w ramach tego jednego spektaklu, to już bym pewnie się z niego nie wyzwolił, jak aktorzy grający w serialach, próbujący w którymś momencie wyjść jeszcze z tej szuflady, żeby mieć możliwość konfrontacji swoich możliwości zawodowych i rozwoju.

Obserwując pańską twórczość, dla mnie pan nie do końca mieści się w gatunku  aktora musicalowego. Jest pan dla mnie takim Freddiem Mercurym, sceny teatralnej, raz skala głosu…

Dziękuję za porównanie. To mój idol.

Gdzie pan czuje się najlepiej: na scenie, na estradzie, jako śpiewak? Ma pan w sobie też coś z rock’n’rolla, repertuar u pana jest różnorodny, pełny.

Nigdy nie określałem się jako aktora, piosenkarza, tancerza, ja po prostu chciałem być i bawić się tym zawodem. I to, co wydawało mi się interesujące, za tym szedłem, próbowałem się tego uczyć; niedawno jeszcze próbowałem śpiewać Show must go on Freddiego Mercury\'ego. Jest to dla mnie kolejny  etap, którego jeszcze aż tak mocno nie ruszyłem, bo się bałem. Wydawało mi się, że trzeba dojrzewać do pewnych etapów. Dojrzewałem do etapu kończenia studium, dojrzewałem do etapu wyjazdu z Gdyni, dojrzewałem do etapu pracy w Warszawie, próby pracy w operze jako tenor. Czy chciałem być tenorem? Nie, chciałem spróbować, na czym polega sztuka operowa. Dostałem nawet propozycję w balecie. Po moim dyplomie dyrektor baletu chciał mnie zaangażować jako tancerza, co z jednej strony było dla mnie komplementem, a z drugiej przerażało. Nie chciałem być właściwie nikim, dopóki wg mojego mniemania, nie będę perfekcyjny we wszystkim. Bycie perfekcyjnym we wszystkim to właściwie nie do wykonania, ale czyniłem próby w każdym tego słowa znaczeniu i kierunku, stąd moje wycieczki do opery, operetki, dramatu, tańca, rocka, popu, do wszystkiego, co jest możliwe. I okazało się po wielu latach, kiedy już jako dojrzały  biologicznie mężczyzna, mający świadomość tego, że  nareszcie czegoś się nauczyłem - doszedłem do wniosku, że mogę to wszystko, czego się nauczyłem, zaprezentować. Czasami śmieję się z siebie, ileś już tam lat pracy na scenie, a ja dopiero stwierdziłem, że teraz zrobiłem już studia i zaczynam swoją pracę. Ponieważ zaczyna się praca świadoma, warsztat przygotowany w pełnym znaczenia tego słowa. W tej chwili potrzebne mi jest zdrowie, zdrowie i jeszcze raz zdrowie. I dopiero teraz, nie ukrywam, mam w pełni świadomość tego, co robię  i nie boję się żadnego wyzwania, stąd również wyzwanie ze Spamalotem, który jest nową formą, formą komedii bardzo intelektualnej. Brałem udział  w wielu komediach burleskowym i konfrontacja z tym tekstem daje ogromną frajdę, szczególnie przy współpracy i przy prowadzeniu reżyserskim Macieja Korwina, który robi to wspaniale. Tego też się obawiałem, bo my się znamy prywatnie, ale nie znaliśmy się tak głęboko. Znajdujemy wspólny język i tędelikatną nić, jaką jest zetknięcie na scenie humoru angielskiego mieszanego z polskim humorem i dla polskiej publiczności. I ta polska publiczność była dla mnie ogromnym wyzwaniem, kolejnym doświadczeniem w życiu, stąd moja radość przybycia tutaj.

Były  korekty po  premierze?

Były, chociaż ja muszę zdradzić Państwu moją cichą tajemnicę, że ja zupełnie inaczej sobie wyobrażałem te próby z publicznością. Dla mnie stanowiły odkrycie innych realiów tego przedstawienia, i kiedy dowiedziałem przed samą próbą, że to jest naprawdę spektakl z publicznością, pomyślałem sobie, zaraz zaraz, do premiery mamy jeszcze tydzień, a tu nagle przedstawienie? I tutaj szczerze mówiąc zacząłem mieć taką niepewność, czy to nie za wcześnie przypadkiem. No i nie zapomnę tego, jak padły pierwsze moje słowa w dialogu na zamku, jak publiczność zaczęła reagować, jak mi się przyjemnie zrobiło, przecież udało mi się odnaleźć język, nić porozumienia z publicznością. Dyrektor Korwin powiedział, że mam mu zaufać. I rzeczywiście - poprowadził mnie tak delikatnie, że ten efekt był taki, jaki był, że byłem tak zdezorientowany tym szybkim kontaktem z polską publicznością po tylu latach. W finale, jak już było po wszystkim , przy brawach nie chciało mi się wierzyć, że ta polska, gdyńska publiczność przyjmie ten humor, formę tego humoru, tak gorąco, no i moją osobę, której właściwie nie zna, bo my się właściwie nie znamy. Publiczność, która mnie znała przed 30. laty, to jest publiczność niszowa. Cieszę się na  razie, odpukać w niemalowane drewno, że jest tak, jak jest.

Angielskie określenie sense of humour nie ma odpowiednika w języku polskim, to dużo więcej niż poczucie humoru. Pan ma tę przyjemność poznawać różne poczucie humoru. Jakie jest angielskie, hiszpańskie, niemieckie poczucie humoru? Jakie są pańskie doświadczenia w tym zakresie, na bazie także tego przedstawienia.

Humoru trzeba się nauczyć. Byłem wychowywany  w polskiej mentalności i nasz humor polski też jest specyficzny. Z tym poczuciem humoru wyjechałem za granicę. I był to długi proces zanim zacząłem pojmować inny humor. Bardzo często zdarzało się, że to, co było humorem. przyjmowałem bardzo niehumorystycznie, z czego inni jeszcze bardziej się śmiali. Mieli zabawę, że człowiek z tej  Polski nie rozumie czegoś takiego. To był powolny proces. Szczególnie humor niemiecki jest specyficznym, ciężkim humorem, ale nie tak wyrafinowanym jak humor angielski. W procesie lat pracy i współpracy, zacząłem się spotykać i pracować również z aktorami amerykańskimi czy angielskimi i zacząłem zauważać różnice między dialogami, poczuciem humoru  Anglosasów czy Niemców. Potem próbowałem to porównać z moim poczuciem humoru – strasznie ciężki proces! Nawet nie można powiedzieć, kiedy nastąpił ten moment, że zacząłem tak rozumieć, że sam właściwie ten sam humor przejąłem. I teraz, jak przyjeżdżam do Polski po tylu latach, to mam wrażenie, że koledzy właśnie mnie nie rozumieją, wydaje mi się, że kogoś obraziłem, od razu cofam się i mówię przepraszam. Teraz wszyscy wiedzą, co to jest Monty  Python, więc mówię: przepraszam, ale cytowałem właśnie Monty Pythona (śmiech) i to jest najłatwiejsze wytłumaczenie. Ale sprecyzować humoru rzeczywiście nie można, to jest tak finezyjne, porusza się w sferach intelektu, głębokiego intelektu i zależy od percepcji człowieka. Ja się staram poruszać ostrożnie na tych wszystkich poziomach, ale świadomie, dlatego jest mi też łatwiej zrozumieć Monty Pythona, niż bym miał pracować tylko w Polsce i nie poznać tego humoru w Anglii czy Ameryce, czy w Hiszpanii, w której często bywałem. Hiszpanie mają zupełnie inny humor, nie niskiego poziomu, inny, taki humor tańca, radosny, słoneczny, fiesta a la mexicana.

Wasz Spamalot to humor bardziej polski, bardziej angielski, mieszanka? Jak pan to widzi?

To jest bardzo istotne pytanie. Zadałem to samo pytanie Maciejowi Korwinowi, jak widziałby ten humor, jak interpretował ten spektakl? Myśmy się spotkali w Niemczech, przyjechał, zobaczył Taniec wampirów i zobaczył niemiecką produkcję (Spamalota , przyp.red.) w Kolonii. Ja wiedziałem, że ta produkcja jest ciężka, ale byłem ciekawy jego reakcji. Ten spektakl nie przyjął się w Niemczech, gdyż nie zostały dokonane procesy przetwórcze, jakich dokonał dyrektor Korwin w tym spektaklu.Przetransportowano humor angielski bezpośrednio na grunt niemiecki, bez niuansów i mało kogo  interesowały problemy francusko-angielskie czy amerykańskie niuanse. Nie śmieszyło to ich, dlatego szybko zdjęto to przedstawienie.  Spodobał mi się pomysł reżysera, że ten spektakl można tylko wtedy przenieść, gdy będą w nim akcenty polskie, że będą to: język polski, polskie polskie, puenty będą prowadzone po polsku.

Ale Zawiszy Czarnego nie będzie?

Nie chce zdradzać (śmiech). Jest tak wiele elementów, postaci z lat historycznych oraz współczesne, świetnie wkomponowane w cały spektakl, że to wcale nie razi, że to jest polskie, ale właściwie jest to montypythonowskie, bo filozofia jest montypythonowska i jest tak  świetna, że jak się pierwsze próby odbywały, to ja się sam gotowałem ze śmiechu.

W broadwayowskim Pythonie są sceny mocne, grube. Jak przesławna scena, za przeproszeniem, wypierdzenia hymnu narodowego. Ci, którzy znają relację pomiędzy Anglikami i Francuzami, wyczują, co to znaczy, kiedy Francuzi wykonują w ten sposób Marsyliankę. Czy jest możliwe, aby w Polsce to przeszło?

Przejdzie w tym momencie, jeżeli Francuza zagra, i tutaj, jak podkreśla dyrektor, mamy szczęście, kolega z Białorusia (Sasza Reznikow -przyp. Redakcja) , który mówi francuskim językiem, ale po rosyjsku. To już jest taka abstrakcja i surrealizm, że można to w ten sposób przyjąć. Nie będę go tu cytował, jego tekstów, bo on sam to najlepiej robi. Ale właśnie tylko dlatego jest to możliwe, bo inaczej, wydawałoby mi się, że można byłoby kogoś obrazić. I wcale nie przeszkadzają mi słowa o niższym poziomie intelektualnym, one właśnie pasują do tej konwencji - puszczanie wiatrów na zamku, ale przez Francuza, który jest z Rosji i jeszcze mówi o tym, że my nie rozumiemy Francuza, który mówi po rosyjsku i to jest to, to jest cały Monty Python.

Jednym ze składowych pana sukcesu jest świetna artykulacja w językach obcych. Niestety, nie można tego powiedzieć o wielu polskich aktorach, którzy nie mogą przeskoczyć progu artykulacyjnego. Jaki język jest dla Pana najbardziej śpiewny? W którym pan najbardziej lubi śpiewać? Z którym ma pan jakieś problemy?

Lubię śpiewać we wszystkich językach. Najbardziej bałem się śpiewać w niemieckim. Dla mnie był to zawsze język nieśpiewny. Kiedyś nawet jeden z cesarzy Fryderyk Wielki powiedział, że wolałby rżenie konia swego niż niemiecką śpiewaczkę operową. Miałem takie obawy, zresztą nie był to mój kraj docelowy, a w związku z historią rodzinną, czy narodową nie darzyłem tego kraju sympatią. Miałem obawy, że ten język będzie najtrudniejszy. Okazało się, że tam się znalazłem w pierwszej kolejności w mojej drodze na Broadway ( taki był mój plan) i spotkałem się z takim kosmopolityzmem, z taką międzynarodowością, że ten język i mentalność stały się tak nie-niemieckie, a szeroko europejskie przez to, że pracuje tam 80-90% gości z całego  świata, że  twardość tego języka zanikła, wrażliwość na ten język zanikła. Wcześniej znałem tylko język niemiecki  z „Klossa” i Czterech pancernych. Pierwszym językiem zagranicznym, jakim zacząłem śpiewać, był w studium język włoski, piękny i śpiewny. Mieliśmy lekcje śpiewu klasycznego, u mojego ukochanego prof. Muszejskiego, który dawał mi grunt, fundament do jakiejkolwiek wokalistyki właśnie w języku włoskim. Abstrahując od polskiego, który jest moim macierzystym językiem, odkryłem we włoskim coś tak pięknego, sam chciałem jeszcze studiować w Rzymie, z braku środków się nie udało, ale byłem zawsze odbierany jako tenor włoski. Bardzo się zdziwiłem, ale akceptowałem to jako proces. Mówiłem sobie: aha, teraz nastąpił taki proces, jestem włoskim tenorem. Jak wyjechałem za granicę, włoski był mniej używany niż niemiecki, więc zacząłem się uczyć po niemiecku. Radziłbym wszystkim moim kolegom i koleżankom, aby przygotowywać się już teraz, w czasie studiów, do niesamowitej pracy nad artykulacją i wszystko jedno, jaki będzie to język. Czasami boli mnie, jak słyszę, gdy ktoś mówi: a wiesz, nie znoszę tego niemieckiego, nie będę się uczył. To jest błędne myślenie. Jeżeli masz możliwość nauczyć się songu, arii czy pieśni, teksu po niemiecku to naucz się go, bo musisz ten język znać perfekcyjnie. Dzisiaj uczysz się niemieckiego, jutro angielskiego, pojutrze francuskiego, później hiszpańskiego. Jeżeli ten proces zacznie się już w czasie studiów, to świetnie, przy dobrych pedagogach, a my mieliśmy wybitnego pedagoga fonetyki, to była pani Bogna Toczyska  , zresztą do dzisiaj wybitna. Świetnie wprowadziła nas nie tylko w artykulację, ale też jak praktycznie w przyszłości będzie można to wykorzystywać. Ja każdego języka uczę się tak samo jak polskiego, jak  tutaj w studio. Jakikolwiek język by to nie był, tak się nauczę, tak zaproponuję, żeby nie zarzucono mi, że jestem nieczytelny.Czytelność na scenie to jest podstawa, podstawa sukcesu. Pierwszy element w ogóle - nie mogę być wiarygodny, jeżeli ktoś mnie nie usłyszy w dialogu czy śpiewie.

Reżyserzy, twórcy, osoby, bez których Jerzy Jeszke nie byłby sobą.

To jest cała armia, ludzi, którzy przede wszystkim zaufali mi i mieli nieprawdopodobną cierpliwość, że coś z tego człowieka może wyrosnąć. Ja sam się dziwię, jak można było we mnie wierzyć, sam w siebie nie wierzyłem. Był okres, że tak zwątpiłem, że chciałem uciec na jakiś algierski statek i  pracować jako majtek. Miałem rzeczywiście szczęście od początku mojej drogi artystycznej w studium  w Gdyni spotkać na swojej drodze takich wspaniałych ludzi, którzy od serca przekazywali profesjonalne pełne treści informacje i wymagali się tego nauczyć. Pan się pytał o reżyserów, ale ja powiedziałbym reżyserzy w ogólnym tego słowa znaczeniu, czyli reżyserzy śpiewu, jak Józef Muszyński. Z reżyserów udało mi się później współpracować ze wspaniałym, świetnym przyjacielem, kontrowersyjnym aktorem Ryszardem Pietruskim, reżyserem Dariuszem Miłkowskim. Potem. za granicą, mnóstwo nazwisk musiałbym wymieniać. Ukoronowaniem było spotkanie i praca z wielkim moim mistrzem, legendą, Romanem Polańskim, z którym przeżyłem największe, najbardziej uniesione przeżycia pracy na scenie. Oczywiście w tej chwili z dyrektorem, reżyserem Maciejem Korwinem. Filozofia teatru, filozofia prowadzenia aktora na scenie jest bardzo podobna. Pan dyrektor kończył Szkołę Filmową w Łodzi, Roman Polański także. Ta filozofia wywiera ogromny wpływ na osobowości reżyserów, którzy stamtąd wyszli.

Na koniec: marzenia aktorskie do spełnienia.

Jak się pracuje 35 lat na scenie, a w przyszłym roku będę obchodził taki jubileusz, to mogę powiedzieć, że właściwie zagrałem wszystkie role, jakie sobie wymarzyłem. Czekam na jakąś nowość, na coś, co się okaże jeszcze wspaniałym wyzwaniem dla mnie. Może to będzie nowy materiał, może to będzie jakiś hit, niekoniecznie musicalowy, teatr mówiony, dramatyczny, może film. Jestem otwarty na wszelkiego rodzaju propozycje. Jestem otwarty, staram się być świeży, ciągle nowy i zawsze gotowy do nauczenia się czegoś nowego, przez co tworzę swoją przyszłość.

Co najczęściej nuci pan przy goleniu?

Niechętnie śpiewam w domu, prywatnie(śmiech), nawet muzyki nie słucham. Uwielbiam ciszę, muzykę natury. Ogromną radość sprawia mi chodzenie po bulwarze, słuchanie morza, to jest jedna z najpiękniejszych sztuk, jaką natura nam daje.

Jerzy Jeszke prywatnie to?

Fajny chłopak, ciągle młody, otwarty. Szukam przyjaciela, co mi rękę poda. Troszeczkę czuję się samotny w tej mojej drodze. Nie wymagam od moich towarzyszy, których spotkam na drodze mojego życia, żeby chociaż starali się zrozumieć to, co robię, jak to robię, ponieważ droga tego typu artysty jest zazwyczaj drogą samotnika.

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świetojanska1
23 listopada 2010
Portrety
. .

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...