To idzie młodość!

Przeczytane... zasłyszane... obejrzane...

Niedawno zakończył się w Gdyni 41. Festiwal Filmowy. Był niezwykły. Na szesnaście ubiegających się o Złote Lwy filmów siedem to były dzieła twórców debiutujących w fabule. Powie ktoś, że to kwestia wyboru, dopuszczenia (lub nie) tytułu do puli konkursowej, co zawsze budzi kontrowersje. Prawdziwym sprawdzianem decyzji Michała Oleszczyka, dyrektora artystycznego, był poziom gdyńskiego Festiwalu, niezwykle wysoki, według zgodnych na ogół opinii widzów i komentatorów.

Równie niezwykłe było rozstrzygnięcie. Jury pod przewodnictwem Filipa Bajona nagrodziło Złotymi Lwami „Ostatnią rodzinę" w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego, rzecz o Zdzisławie, Zofii i Tomaszu Beksińskich. Ten film otrzymał również inne ważne nagrody: za pierwszoplanowe role aktorskie (Aleksandra Konieczna i Andrzej Seweryn) oraz laur publiczności. Zobaczę wkrótce. Ale słyszałem, że jest to dzieło pod wieloma względami wybitne, jak przystało na zdobywcę grand prix! Najbardziej zdumiewa, że reżyser jest fabularnym debiutantem, choć ma już pewien dorobek w dziedzinie filmów dokumentalnych, za które dostawał nagrody w Polsce i w innych krajach.

Tegoroczny Festiwal Filmowy w Gdyni został zdominowany przez ludzi młodych, trzydziestoparolatków, mimo zauważalnego udziału twórców uznanych i starszych pokoleniowo. Zdobywcami innych nagród zostały m.in. dzieła świetnych dokumentalistów Wojciecha Kasperskiego („Na granicy" - za dźwięk) i Bartosza M. Kowalskiego („Plac zabaw" – za debiut reżyserski). To też twórcy stawiający pierwsze kroki w pełnometrażowej fabule. A jeszcze Tomasz Wasilewski („Zjednoczone stany miłości"), wprawdzie nie debiutant, ale reżyser bardzo młody. Jeśli na chwilę oderwać się od tegorocznych zmagań festiwalowych, to warto przypomnieć ostatnie międzynarodowe sukcesy fabularnej, półgodzinnej etiudy szkolnej „Dzień babci" zrealizowanej przez Miłosza Sakowskiego, studenta Szkoły Filmowej w Gdyni. A jest jeszcze wielu jego rówieśników, zdolnych i nagradzanych. Poziom polskiego kina stale się podnosi, mamy do czynienia z falą młodych, zdolnych twórców, świetnie uczonych, inteligentnych, potrafiących dążyć do wyznaczonego celu, znakomicie poruszających się w realiach rynkowych, a jednocześnie wiernych sobie, zachowujących niezależność i własny styl. Nie są związani wyłącznie z legendarną łódzką „Filmówką", ale też z innymi szkołami w Polsce: w Warszawie, Katowicach, Gdyni... Zjawisko jest więc powszechne. To idzie młodość! Jako człowiek teatru i od ponad trzydziestu lat pedagog, patrzę na to z podziwem i zazdrością.

Ze sposobem kształcenia przyszłych filmowców w słynnej PWSFTviT w Łodzi zetknąłem się parę lat temu, jako merytoryczny ekspert Polskiej Komisji Akredytacyjnej, kontrolującej procesy kształcenia na Wydział Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej. W szkołach artystycznych sprawdzaliśmy siebie „na krzyż": dzisiaj my was, jutro wy nas. Zawsze chciałem studiować w łódzkiej „Filmówce", z różnych powodów pozostało to w sferze marzeń. Dlatego tylko w tym wypadku (i tylko raz!) zgodziłem się być opiniującym kontrolerem, co w naszej profesji zawsze wydawało mi się upokarzające. Ale dzięki temu wszedłem do Szkoły przy ul. Targowej, mogłem uczestniczyć w zajęciach praktycznych i teoretycznych, rozmawiać z pedagogami i studentami. Od tamtego czasu nurtuje mnie pytanie: dlaczego młodzi reżyserzy filmowi i teatralni tak drastycznie się różnią. Przecież reprezentują to samo pokolenie i obracają się w tej samej rzeczywistości politycznej, społecznej i gospodarczej, ulegają podobnym modom i trendom estetycznym. Tegoroczny Festiwal Filmowy w Gdyni moje wątpliwości jeszcze pogłębił.

Dlaczego? Zadaję to pytanie komuś, komu ufam. Odpowiedź jest natychmiastowa: „...bo w teatrze mamy do czynienia z niską szkodliwością czynu". Istotnie, skromny budżet filmu fabularnego to minimum 5 – 6 mln złotych i te pieniądze reżyser z producentem muszą zdobyć. Za 5% tej kwoty wystawialiśmy w „Słowaku" duże pozycje repertuarowe, ale o te pieniądze musiał martwić się teatr, nie reżyser. Innymi słowy, teatralne fundusze produkcyjne są z punktu widzenia twórcy łatwe do uzyskania i niezwykle skromne. Zatem – niska szkodliwość czynu! Reżyser teatralny wyciąga rękę po „kasę", bo mu się należy. Filmowy – nie. On o nią walczy! Najpierw jego projekt musi uzyskać akceptację komisji kwalifikacyjnej w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej i dostać „pakiet" podstawowy, później zyskać przychylność innych sponsorów.

System, który – powołując PISF – wprowadził kiedyś min. Waldemar Dąbrowski, przy akceptacji środowiska filmowego, okazał się strzałem w dziesiątkę. Wymusza - przede wszystkim na młodych - jasne opisanie projektu i umiejętność wyartykułowania założeń artystycznych. Starsi twórcy, o uznanym dorobku, mogą liczyć na pewne ulgi, choć nie zawsze. A świadomość ile to kosztuje, pociąga konieczność zaplanowania każdego dnia zdjęciowego zawczasu i z dużą precyzją. Reżyser musi umieć opowiadzieć fabułę, budować napięcie, powinien mieć poczucie rytmu i formy. Wiedzieć co chce! Nie może też lekceważyć publiczności, bo nakłady na film powinny się zwrócić, przynajmniej w części. I to wszystko w czasach postmodernizmu i innych „postów"! I to wszystko w czasach powszechnego wołania o prawo do „wolności twórczej"!

A w teatrze? Młody reżyser o nic nie musi się martwić, poza przekonaniem dyrektora, że jest wybitnie zdolny oraz poza kontrolowaniem budżetu własnej realizacji, w którym powinien się zmieścić, ale często go przekracza. Kosztami eksploatacji i frekwencją z reguły się nie zajmuje. Nie ma systemu, który powodowałby, że jest za cokolwiek finansowo odpowiedzialny, a kary określone w umowie są w zasadzie fikcją. Oczywiście troszczy się o własną karierę, ale tę zapewnią mu życzliwe media, często przekuwając porażkę w sukces.

Może ich źle uczymy? Nie wiem, czy źle, ale z pewnością nieskutecznie. W nieskończoność powtarzamy im o obowiązkach etycznych i zawodowych. Oni słuchają jednym uchem, a potem - konfrontując to z żywym teatrem - wypuszczają drugim. Winny jest brak systemu wymuszającego twórczą dyscyplinę, winne drastyczne podziały środowiskowe, winna zawierucha estetyczna i programowa, winne media zajmujące się współczesnym teatrem. Reżyserzy mogą przychodzić na próby całkowicie nieprzygotowani, bez pomysłu i bez tekstu. Mogą improwizować bez końca, bo a nuż coś się z tego urodzi. Mogą zadręczać aktorów, zwłaszcza starszych, nawykłych do innych metod pracy. Mogą nie skończyć „dzieła", przerwać lub zawiesić próby. Są bezkarni w majestacie uprawiania prawdziwej, nowoczesnej, niczym nie skrępowanej sztuki. Ostatnio słyszałem o wielu takich wypadkach. W filmie byłoby to nie do pomyślenia. Są jasne kryteria odpowiedzialności, nie ma aż tak drastycznych podziałów środowiskowych, choć zdarzają się również napięcia i kontrowersje, ale bez jawnego ostracyzmu i wykluczeń. Również dziennikarze zajmujący się kinem wydają się być rozsądniejsi i lepiej przygotowani niż ci, którzy piszą o teatrze.

À propos improwizacji. To stara i znana metoda twórcza. Niegdyś stosowały ją przeważnie teatry studenckie i sceny eksperymentalne, autorskie. W kinie do historii improwizacji przeszła długa rozmowa głównych bohaterów „Kobiety i mężczyzny" Claude Leloucha. Ale Anouk Aimée i Jean-Luis Trintignant, siedząc przy stoliku w nadmorskiej restauracji, wiedzieli w jakich ramach i na jaki temat improwizują. Dzisiaj często brakuje i ramy i tematu.

Nie chcę generalizować. Nie chcę tworzyć statystyki. Po jednej i po drugiej stronie są reżyserzy lepsi lub gorsi, lepiej lub gorzej przygotowani. I tu i tu znajdą się wyjątki na plus i na minus. Z jednej strony - młodzi laureaci Festiwalu Filmowego w Gdyni, z drugiej – młodzi, teatralni, nieodpowiedzialni hucpiarze - to przykłady ekstremalne. Tych po stronie teatru, których skrzywdziłem, przepraszam. Niech Moc będzie z Wami! Dla mnie ważny jest pejzaż mentalny. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nasze środowisko powinno bacznie obserwować filmowców, żeby od nich coś „odgapić". Bo wiele można zrobić, jeśli taka będzie wola teatralnych elit. Właśnie - czy elit? Ale o tym napiszę w następnym felietoniku.

 

Krzysztof Orzechowski
dla Dziennika Teatralnego
30 września 2016
Wątki
KO

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...