To nie była łatwa recenzja

Jednooki król" - reż. Antonina Choroszy - Teatr Nowy w Poznaniu

— Trudna droga przede mną. — Pomyślałem, oklaskując spektakl Antoniny Choroszy „Jednooki król". Dlaczego trudna? Jestem recenzentem. Chodzę na liczne spektakle. Moim zadaniem jest opisać to, co widzę i słyszę. A następnie opisać moje subiektywne, a jednocześnie konstruktywne opinie na temat skonsumowanych dzieł. Zadanie często łatwe i przyjemne, czasem stawia mnie w sytuacji wyjątkowo niewygodnej. I tak jest w tym przypadku, bo coś mi w tej sztuce przeszkadza. Tylko co? — Czy to praca reżyserki? A może aktorów? Scenografii czy samego scenariusza? — Będąc tym oklaskującym widzem na widowni teatru Nowego w Poznaniu, jeszcze nie znałem odpowiedzi.

Fabuła. Zacznijmy od niej. Konstrukcyjnie, zwłaszcza pierwszy akt, przypomina znakomitego „Boga Mordu" Yasmina Reza. Dwie pary spotykają się na kolacji. Zamknięci w czterech ścianach domowego zacisza. Cztery pary oczu obserwują się wzajemnie po przeciwnych stronach stołu. Konflikt narasta w powietrzu od pierwszych minut spotkania. Wywołany odmienną mentalnością par, ich odmiennym stylem życia, jak i samego bycia. Nie pomaga tajemnica, wisząca gdzieś nad nimi, która to ma nieuchronnie, my widzowie czujemy to napięcie, spaść na ich jeszcze nieświadome głowy.

Fundament, jak z powyższego akapitu można wyczytać, jest stabilny a tematyka ciekawa. Reżyserka wprowadza nas do świata przedstawionego spokojnie, nieśpiesznym krokiem, co wzbudza w widzu zaciekawienie. Odczuwamy napięcie w oczekiwaniu na fabularne „trzęsienia ziemi", które to, w zgrabny i nienachalny sposób, zostało nam podsunięte przez reżyserkę. Niestety na tym etapie wychodzą pierwsze zgrzyty, które pozostaną z nami, widzami, do ostatnich minut spektaklu. Bo choć sam szkielet fabuły jest angażujący i frapujące, to inne elementy pozostawiają poczucie swego rodzaju niewygody czy nawet, jak było w moim przypadku, irytacji.

Mowa tu wysokim poziomie egzaltacji bohaterów. Treści, jaką werbalizują na scenie. Sposób, w jaki mówią i co mówią. Nie chodzi o warsztat aktorów. Oni spisują się perfekcyjnie, jak to niemalże zawsze bywa w poznańskim tetrze Nowym. Problem tkwi w bohaterach, w tym, jak zostali napisani, i jak zostali poprowadzeni. Bazują na stereotypach: Dawid — mało rozgarnięty osiłek o dobrym sercu. Ignacjo — Niebieski ptak z bogatego domu o lewicowych poglądach, mający za nic tradycyjne wartości. Lidia — głośna kura domowa, starająca się odnaleźć pasje na licznych kursach organizowanych przez osiedlowy dom kultury. Natężenie takiej ilości klisz doprowadza do przesytu. Wulgarny język przestaje być dodatkiem, mającym akcentować różnice klasowe, a staje się motorem napędowym sztuki. — Przekleństwo = komedia — Można by pomyśleć po reakcjach widowni. Mnie jednak nie było do śmiechu. Z każdą minutą grubiańskie zachowanie bohaterów oraz ich irracjonalizm oddalał nas od początkowego zamysłu, który został nam zaprezentowany w scenach otwierających spektakl. Dysonans narastał do samego końca. Odnoszę wrażenie, że nie było to zamierzone działanie Pani reżyser, a że tak po prostu wyszło. Całkowicie przypadkowo, jak gdyby wymknęło się jej spod kontroli.

Nie wspomniałem wcześniej, czas naprawić ten błąd. — Omawiane dzieło jest adaptacją hiszpańskiej sztuki, niejakiego Marca Crehueta. — I w tym miejscu pojawia się kolejna wada omawianego tworu. Mianowicie jest nią brak przełożenia dzieła na polskie realia. Odebrało to sztuce siłę imersji i nie pozwoliło w pełni, cieszyć się doznaniami, jakie oferuje nam reżyserka. Najzwyczajniej nie potrafiłem się wczuć, wytrącany co rusz niemożnością odniesienia się do problemów społecznych, które doskwierają naszym hiszpańskim bohaterom. Potencjał był naprawdę duży, zrozumieją ci, którzy wybiorą się na sztukę.

Aktorsko za to, jak już miałem okazje co nieco wyjawić, jest naprawdę dobrze. Bo choć bohaterowie są do szpiku stereotypowi, to jednak zagrani z sercem i pełnym zaangażowaniem. Na szczególną uwagę zasługuje odtwórca roli Dawida, niejaki Andrzej Niemyt. Wciela się on, w co by nie powiedzieć brutala, policjanta z jednostki zajmującej się „kontrolą tłumu". Nie chce się zagłębiać, aby nie zdradzić za wiele potencjalnym widzom, ale postać zagrana przez Niemyte, to postać bardzo ekspresyjna. Skręcająca w ekspresję w tonach ordynarności. Aktor miał przed sobą dwie godziny energicznej gry, która często wymagała od niego kompletnej transformacji w skrajne stany emocjonalne. Schizofreniczność w pełni mnie kupiła. Mogę śmiało napisać, że Niemyt był najjaśniejszym punktem całego przedstawienia.
Wspomnieć trzeba również o udźwiękowieniu (Paweł Dampc) oraz naświetleniu (Natan Berkowicz). Użyte w fascynujący i nietuzinkowy sposób. Ich harmonijna synteza była w stanie, utrzymać uwagę nas widzów oraz nakierunkować na oczekiwane scenariuszowo stany emocjonalne. Zwłaszcza scena „telewizyjnego przekazu propagandowego" oddająca w pełni to, jak istotną rolę odgrywają na scenie światło i dźwięk.

Wychodząc z teatru, początkowo uznałem spektakl za kompletną porażkę i cały ciężar winny zwaliłem na reżyserskie barki Antoniny Choroszy. Jednak dłuższa kontemplacja oświetliła nieco moje negatywistyczne spojrzenie. Konkluzja, jaka mi się objawiła, jest taka, że spektakl ma swoje wady. Dla mnie nie będę ukrywać, są to wady, które jasno wskazują, że nie jest to spektakl dla mnie, że najzwyczajniej nie podoba mi się to, jak został poprowadzony. Jednakże widzę też tu wiele dobra, przede wszystkim wiele humoru, który może przypaść do gustu. Nie jestem przecież całym światem, jestem jedynie jedną z wielu osób, które konsumują sztuki teatralne.

Sądząc po oklaskach i nieustających salwach śmiechu innym się podobało, a chyba właśnie o to chodzi w teatrze i w sztuce w ogóle, żeby znaleźć odbiorców. Jestem pewien, że „Jednooki król" Antoniny Choroszy ich znalazł.

Mateusz Nowicki
Dziennik Teatralny Poznań
6 stycznia 2023

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia