To nie ten Czechow!

„Trzy siostry" – reż. Jędrzej Piaskowski – Teatr im. J. Osterwy w Lublinie

Zdaje się, że doskonale wiemy, jak powinno się wystawiać Czechowa. Z jego dramatów należy wydobyć cichą tragedię bohaterów i napięcia między nimi, tworząc uniwersalny portret człowieka uwikłanego w zależności społeczne, niepotrafiącego wyrwać się ze stagnacji i zmienić swój los. Tymczasem Jędrzej Piaskowski w lubelskim Teatrze im. Osterwy pokazuje, że można ugryźć Czechowa z zupełnie innej strony.

Kiedy na widowni gasną światła, zza opuszczonej kurtyny wychodzi starsza kobieta ubrana w połyskliwą różową suknię o prostym kroju. Wita widzów i zaprasza na przedstawienie. W kilku zdaniach przybliża główne założenia sztuki (które można przeczytać w opisie spektaklu na stronie teatru) oraz przytacza didaskalia pierwszego aktu dramatu. Informuje, że będzie pełniła funkcję narratora i zasiada na krześle stojącym w prawym rogu proscenium. Kurtyna się podnosi i widzimy oszczędnie, symbolicznie wręcz urządzony salon Prozorowów: na przedzie siedzą siostry, za nimi stoją drzwi w futrynie, pod tylną ścianą sceny znajduje się „fortepian", a obok niego ogromny, błyszczący, kartonowy samowar i rama bardzo dużego kominka. Po chwili Olga podnosi się z krzesła, wychodzi na proscenium i zaczyna wspominać dzień śmierci ojca.

Początkowo wydaje się, że mamy do czynienia z klasyczną adaptacją „Trzech sióstr" – słyszymy kwestie żywcem wyjęte z dramatu i bohaterowie są ubrani w kostiumy z epoki, a jedyną ekstrawagancją jest kolorowa, symboliczna scenografia i przerysowany sposób gry. Im dalej posuwa się akcja i im więcej postaci wychodzi na scenę, tym bardziej jesteśmy przekonani, że reżyser sobie kpi. W żywe oczy kpi z naszej jedynej słusznej interpretacji Czechowa, z naszych oczekiwań wobec teatru instytucjonalnego, a przede wszystkim z naszej potrzeby wyjścia ze spektaklu „z czymś". Piaskowski wydobywa z bohaterów to, co czyni z nich typy, maksymalnie wzmacnia te cechy, co chwilę popadając w przesadę, za nic mając psychologizm i niuanse. Dzięki temu Czechow niespodziewanie staje się prawdziwie prześmiewczą, groteskową satyrą, której nie sposób oglądać „na poważnie".

Nie każdemu takie bezpardonowe potraktowanie klasyka przypadło do gustu. Ale nie tylko widzowie czuli się zdezorientowani. Również aktorzy nie do końca przyjęli wizję reżysera, co niestety rzucało się w oczy. Część obsady sprawiała wrażenie, jakby ten występ traktowała jako karę, a nie możliwość spróbowania czegoś nowego czy jako choćby dobrą zabawę. Na tym tle wyróżniał się młody aktor Maciej Grubich, który debiutuje na lubelskiej scenie. Zagrał pułkownika Wierszynina z taką swobodą i młodzieńczą werwą, że skupiał na sobie całą uwagę za każdym razem, gdy wychodził na scenę. Widać było, że po prostu świetnie się bawi. Obok niego na wspomnienie zasługuje kreacja Lidii Olszak, która z podobnym zaangażowaniem stworzyła postać Iriny – egzaltowanego dziewczęcia naiwnie marzącego o pracy i niepotrafiącego pogodzić się najpierw z myślą o małżeństwie z rozsądku, a potem ze śmiercią narzeczonego. Aktorka, w przeciwieństwie do starej obsady „Osterwy", nie bała się wyrazistej gestykulacji i przerysowanego ruchu scenicznego. Równie dobrze wypadła Edyta Ostojak w roli zdystansowanej, zamkniętej w sobie Maszy, która wiernie stoi u boku kompromitującego się męża, a pod koniec pada na podłogę i krzyczy rozdzierająco, gdy Wierszynin wyjeżdża. Aż do tego kulminacyjnego momentu, kiedy w bohaterce coś pęka, Ostojak świetnie prowadziła rolę, kumulujące się wewnątrz Maszy napięcie ukazując oszczędną mimiką i dystyngowanymi gestami.

Odwaga reżysera objawia się nie tylko w nieszablonowym przedstawieniu Czechowa, ale także w zaburzeniu „osterwowego" emploi. Bowiem Danielowi Doboszowi (Andrzej Prozorow) partneruje starsza Jolanta Rychłowska (Natasza). Ta wyraźna różnica wieku nie ma znaczenia dla akcji, ale dla stałych bywalców teatru może stanowić intrygujące novum. Podobnie obsadzenie młodego Grubicha w roli 43-letniego Wierszynina niesie ciekawe sugestie interpretacyjne.

„Trzy siostry" w reżyserii Piaskowskiego to nie jest spektakl łatwy w odbiorze. Nie stawia wyraźnych akcentów tam, gdzie wybrzmiewa kwestia godna przemyślenia, nie pokazuje palcem „o, tu się zastanów, a to przeanalizuj". Daje za to pełną swobodę odbioru. Widz może skupić się na kwestii, która go najbardziej interesuje, i snuć refleksje, jak reżyser do niej podszedł, ale może też podziwiać warstwę wizualną i muzyczną przedstawienia czy po prostu dobrze się bawić na groteskowej komedii, nie próbując wchodzić pod widowiskową powłokę. Taka swoboda nie każdemu zapewne przypadnie do gustu ale, być może, warto dać jej szansę.

Ewa Jemioł
Dziennik Teatralny Lublin
29 marca 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia