Totalna dręczarnia

"Ubu Król" - reż. Jan Klata - Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Prowokacyjny "Król Ubu" w Starym Teatrze robi wrażenie, jakby Jan Klata zapragnął wyreżyserować protesty przeciwko własnym spektaklom. Wszyscy - poza uczestnikami protestów przeciwko "Do Damaszku" - byli zaskoczeni zarzutami o pornografię pod adresem spektaklu, który otwierał dyrekcję reżysera w Narodowym Starym Teatrze.

Okrzyki: "Byłaś dla nas Faustyną, teraz jesteś nikim!" czy "Hańba!", jakie padły w reakcji na niewinną pantomimę ruchów frykcyjnych w wykonaniu Doroty Segdy, obśmiano już wielokrotnie i sparodiowano. Według wielu obserwatorów życia teatralnego, w reakcji na atak wymierzony w Klatę, z jego nienajlepszego spektaklu uczyniono sztandar obrony wolności sztuki. Nadmuchany skandal, zamiast przeszkodzić reżyserowi, którego dyrekcja wydawała się zagrożona, zapewnił mu darmową reklamę.

"Ubu Król, czyli Polacy", rzecz o nieokrzesanych, bluzgających, barbarzyńskich Polakach, napisana przez kilkunastoletniego Alfreda Jarry'ego, ku naszemu wstydowi znana jest i grana na całym świecie. Wraz z "Hamletem" i "Życiem snem" tworzy "polski" kanon w światowej dramaturgii. Idealnie wpisuje się w strategię wzbudzania skandalu i operowania prowokacjami przyjętą za dyrekcji Jana Klaty i Sebastiana Majewskiego w Starym Teatrze.

Trudno nie zauważyć, że właściwie każdy spektakl, od "Pocztu Królów Polskich" Krzysztofa Garbaczewskiego poczynając, jest pomyślany tak, by wywołać rozdrażnienie publiczności akceptującej jedynie tradycyjny teatr. Zwłaszcza krakowskiej. Przy słabszych spektaklach można poczuć, że jedynie to jest ważne: liczy się skuteczność w prowokowaniu konserwartystów, mniejsza o to, jakimi środkami. Warto to podkreślić, bo "Król Ubu" bezsprzecznie należy do tytułów, które działać będą na tradycjonalistów jak czerwona płachta na byka. By użyć słów samego Ubu (Zbigniew W. Kaleta) ze sceny, gdy drażni się z Ubicą (dobra Paulina Puślednik) - chodzi o "totalną dręczarnię". "Totalną dręczarnię" jako receptę na wywołanie protestów i medialnych polemik. Również z tego względu trzeba zacząć myśleć o Janie Klacie jak o socjotechniku, stosującym tak zwane wrzutki, których używają specjaliści od komunikacji społecznej na portalach społecznościowych, Facebooku, Twitterze. Generalnie w Internecie. Chodzi o zagrywki, które nawet jeśli oderwane są od całości komunikatu, zdominują odbiór widza, wytyczą drogę debaty i doprowadzą do gorącej dyskusji. Najlepiej takiej, by krytycy i przeciwnicy przestali panować nad emocjami, pogubili się w ataku, a w rezultacie - ośmieszyli. Takie strategie, typowe dla czasów postmedialnych - kiedy nieważna jest już misja informowania i powaga komunikatu, tylko podniesienie temperatury emocji - nie dziwią w teatrze postdramatycznym. Nie dziwią, ale Jan Klata zaczyna ustawiać się w rzędzie takich harcowników jak Janusz Palikot, Jerzy Korwin-Mikke czy Radosław Sikorski, nakręcających spiralę prowokacji z obosiecznym skutkiem. Bo wkręcający sami mogą zostać wkręceni. Nawet przez samych siebie.

Co takiego może wkręcać w "Królu Ubu", któremu Justyna Łagowska zaprojektowała scenografię czasów polskiej przebudowy: ukryte w podłodze paździerzowe płyty obleczone fotokopiami królewskich nagrobków z wawelskiej krypty, rusztowania z herbami I Rzeczpospolitej i ciąg żółtych wiader do wyrzucania gruzu? Odpowiedź brzmi: przeciwników Klaty może wkręcić wszystko. Ale najbardziej finał. Konkretnie dwie sceny. Pierwsza grana jest z użyciem kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Oto gdy Ubica zdradziła Ubu i "zrobiła go na kasie", instaluje się wysoko na rusztowaniach, ponad sceną. Jak w wesołym miasteczku wkłada głowę tam, gdzie powinna być twarz Matki Boskiej (chwyt powtórzony zresztą z "Trylogii" Klaty) i przemawia "grównianym" językiem, namawiając Ubu, by wybaczył zdradzieckiej żonie. Już sam fakt, że z myślą o spektaklu została zniszczona podobizna Matki Boskiej Częstochowskiej, może wywołać u wielu święte oburzenie. Emocje może dodatkowo podnieść wulgarny język. Klata, oczywiście, "tylko" gra efektem, by wyszydzić hipokryzję tych Polaków, którzy dla doraźnego celu potrafią instrumentalnie nadużywać religijnych symboli. Nie wszyscy jednak będą zagłębiać się w podobne analizy. Można powiedzieć, że "grówno" zostało wrzucone do teatralnego wiatraczka i kto znajdzie się w polu rażenia, będzie musiał je zeskrobywać z ubrania albo twarzy. Reżyser rozdał widzom następujące role: jedni mają mieć perwersyjny ubaw, inni mają się poczuć urażeni, a nawet opuścić teatr.

Po obrazoburczym efekcie Klata prowokuje politycznie. W swoim nowym spektaklu zainscenizował sytuację, w której przedstawiciele elit lecą na wschód. Samolotem! Towarzyszy temu piosenka grupy Europe Finałowe odliczanie. Scena rozwija się zgodnie z logiką tych opowieści, które przekonywały, że prezydent pewnego kraju w Europie Wschodniej dowodził samolotem pod wpływem alkoholu, narzucając swoją wolę pilotom, pomimo trudnych warunków atmosferycznych, czyli mgły. Zbigniew W. Kaleta rozpoczyna tę scenę z kieliszkiem w dłoni, a lot samolotu i ruchy skrzydeł odgrywane są podczas wesołej pantomimy wszystkich aktorów. Część z nich wypowiada swoje wątpliwości odnośnie do sensowności kontynuowania lotu, który może przecież skończyć się katastrofą!

Trzeba przyznać, że Klata ma alibi na zarzut stronniczości. Z tyłu sceny lot naprowadza w strefę katastrofy Car Aleksy (Zbigniew Ruciński), powiewając dwoma biało-czerwonymi chorągiewkami. Klata powraca do teatru politycznej aluzji. Tworzy aurę, w której interpretacje narzucają się same, tak jak w przypadku komunikatów z Twittera Radosława Sikorskiego. Oczywiście, Klata jest sprytniejszy, bo za słowo złapać go nie można. Operuje obrazami. A każdy, kto zbyt dosłownie je zinterpretuje, może czuć się zażenowany płytkością swoich domysłów. Mamy do czynienia z teatrem pułapki doskonałej. Owej "totalnej dręczarni", w której nie wiadomo, jak się zachować, by nie ośmieszyć siebie samego zachwytem lub krytyką.

A może wizualizacja tego, o czym Polacy pokątnie plotkują, ma obnażyć nasz narodowy teatr obsesji i paranoi? Na pewno zastanawia to, że utwór "Ubu Król, czyli Polacy", napisany przez młodziutkiego Alfreda Jarry'ego ponad sto lat temu - pomimo zmian ustrojowych i geopolitycznych - niezmiennie wpisuje się w pejzaż polskiej historii. Jeszcze niedawno nasi politycy mogli z oburzeniem twierdzić, że przypisywanie im skatologicznego języka to wymysł ludzi teatru. Po aferze taśmowej w restauracji Sowy na taką hipokryzję nie ma już miejsca. Kulisy politycznego teatru zostały obnażone. Tym bardziej zastanawia opisany przez Jarry'ego - świadomie czy też nie - model skłóconych polskich elit. Elit, które samobójczo się wykańczają, nie rezygnując z ambicji na wschodzie Europy, co raz po raz ośmiesza Moskwa.

W konwencji, na którą zdecydował się Klata, uderza formalna rama, cudzysłów. Spektakl rozpoczyna zagrana na fujarkach melodia czołówki Metro Goldwyn Meyer. Zamiast pełnego dumy lwa oglądamy dwóch grajków-błaznów i efekt orła srającego na głowę Ubu w rytm pretensjonalnego przeboju Orła cień grupy Varius Manx. To zapowiedź teatrzyku przaśnego, tworzonego chałupnicznymi metodami przez amatorów. Mamy do czynienia z teatrem w teatrze. Jego nazwa figuruje na kiczowatych, jak wszystko, koszulkach aktorów. To Teatr Fajnansów. Nazwa wywiedziona jest ze sceny, w której prostak Ubu łupi Polaków, zachwalając swoją atrakcyjność. Proponując im rozrywkę i nieprawdziwy świat, jaki mamy w komercyjnym teatrze czy serialach TVN. Tymczasem rzeczywistość skrzeczy jak w polsatowskich "Kiepskich".

Klata konsekwentnie i z premedytacją wprowadza na narodową scenę prostackie dowcipy, co dobrze przylega do tekstu. Symbolem jest tron Ubu, czyli sedes oraz rozpostarty za nim pawi ogon z klozetowych rur. Z prostactwa czerpie też choreografia Maćko Prusaka - balety fitness kontrastujące z tuszą aktorów. Brzydota jest tak straszna, że wymusza dziki śmiech albo zażenowanie. Trwające w nieskończoność układy choreograficzne mają prowokować do rechotu. Totalnym przegięciem są sceny batalistyczne, w których skłócone polskie frakcje, armie polska i ruska, okładają się po głowach plastikowymi maczugami. Jak przedszkolaki. Wtóruje temu przearanżowany "Bema pamięci rapsod żałobny", muzyka z "Pana Wołodyjowskiego" czy ośmieszone cytaty z "Krzyżaków". Wśród nich jest "Boga gira" przerobiona z "Bogurodzicy". Klata zdaje się pytać: czy to ja kalam świętości, czy raczej pokazuję, co wy zrobiliście? Obciachowo-kiełbasianą aurę dopełniają królewskie korony z plastikowych "parówek" i Królowa Rozamunda (Bartłomiej Peszek) ucharakteryzowana na laureata Eurowizji, czyli Austriaka Conchitę Wurst.

Obserwując chwyty Klaty i choreografię Prusaka, trudno nie zauważyć inspiracji "Monty Pythonem", a zwłaszcza "Żywotem Briana". To jak to jest? Brytyjski kabaret nas śmieszy, a polski oburza? Co nas dotyka? Naruszone poczucie świętości? Dumy? To jednak daliśmy się dotknąć i sprowokować Klacie? A jeśli tak - jego cel został osiągnięty.

Finał jest utopijny. James Leyland Kirby, znany z ironicznego dekomponowania klasycznych szlagierów, co zrobił także w "Królu Ubu" - śpiewa w kostiumie misia pandy "Don't Give Up" Petera Gabriela. To ballada o tym, że przegrani mają się nie poddawać, tylko znaleźć dla siebie nowe miejsce. Klata żegna się z Polską? Ze starym? A może ze Starym?

Jacek Cieślak
Teatr Pismo
23 grudnia 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia