Treliński znowu próbuje mierzyć się ze światem

"Borys Godunow" - reż: Mariusz Treliński - Opera Narodowa

"Borysem Godunowem" sławny reżyser ponownie udowadnia niedowiarkom, że doniesienia o końcu imponujących operowych fajerwerków są zdecydowanie przesadzone

Nie łudźcie się. Na dzisiejszy (piątkowy) spektakl "Borys Godunow", który na scenie wystawi Mariusz Treliński, biletów nie ma już od tak dawna, że pojawiły się plotki, że nigdy ich nie było. Panie pracujące w kasie też mogą więc wreszcie odetchnąć, bo zdarły gardła od nieustannego powtarzania "wyprzedane" spóźnialskim operomaniakom. Słowem: hit kasowy, a zapewne także artystyczny, bowiem stało się już regułą, że czego tknie się Treliński, zamienia się w gigantyczny triumf. 

A nasz eksportowy operowy maestro mierzy wysoko. Na rozpoczęcie operowego sezonu 2009/2010 wybrał monumentalną klasykę spod ręki Modesta Musorgskiego. Mroczną jak rosyjska jaźń, pełną krwi i iście szekspirowskich namiętności, przez dwie i pół godziny ambarasującą widzów zagadnieniem władzy. Ale jednocześnie pyszną plastycznie i wręcz stworzoną do wystawienia w operowym sztafażu. I to pewnie skusiło Trelińskiego, że wyszperał ją w muzycznym lamusie. - Kocham Rosję, ale nie czuję się ekspertem od rosyjskiej duszy, dlatego robię ten spektakl po europejsku - mówił reżyser na konferencji prasowej poprzedzającej premierę. 

Dlatego dziś wieczorem zobaczymy coś, o czym Musorgski nawet by nie zamarzył. Na scenie królować będzie metal, który zastąpi tradycyjne operowe koronki, w industrialnym sztafażu staną soliści i chóry, wyśpiewujący odwieczną prawdę o starciu jednostki z systemem. Czyli znów mamy Trelińskiego, do jakiego przywykliśmy przez ostatnią dekadę: w roli destruktora operowych schematów. Ale przecież właśnie to, że nie podchodził na kolanach do muzycznej tradycji, zapewniło mu sławę i międzynarodowy sukces. 

Ale nim dzisiejszy dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego postawił stopę na ścieżce prowadzącej na operowy parnas, swoje miejsce widział w kinie. "Kino jest najlepszym sposobem ucieczki od banału" - mówił w jednym z wywiadów w 1990 roku po telewizyjnej premierze "Zadu wielkiego wieloryba", swojego filmowego debiutu. Portret beznadziei ludzkiej egzystencji, namalowany przez 25-letniego reprezentanta "pokolenia stanu wojennego" ("Zad..." czekał na premierę trzy lata), okrzyknięto wtedy nowym głosem w polskim kinie. Podobnie pochlebne recenzje Treliński zebrał po "Pożegnaniu jesieni" (1990), swojej wizji Witkacowskiego proroctwa dla zdegenerowanej ludzkości. Film obsypano laurami, a Waldemar Dąbrowski, ówczesny przewodniczący Komitetu Kinematografii, sprezentował mu specjalną nagrodę. Szczęśliwie, jak pokazała przyszłość, bowiem ich artystyczna znajomość trwa do dziś. 

Z kina za sceniczne kulisy 

Poszukiwacze kinowych ciekawostek w życiu Trelińskiego mogą się jednak czuć zawiedzeni, bowiem później reżyser za filmowymi sterami stanął jedynie dwa razy: realizując w 1995 roku "Łagodną" według Dostojewskiego i pięć lat później kręcąc "Egoistów", pokazujących dramat wypalenia społecznych elit. Reżysera ponownie chwalono, ale on dał się już porwać innej pasji - operze. Właśnie zwieńczył triumfalną inscenizacją pracę nad "Królem Rogerem" Karola Szymanowskiego i szykował się do "Otella" Giuseppe Verdiego, którym podbił warszawską publikę w 2001 roku. 

A w operowym światku był już wtedy nie byle kim. A wszystko przez "Madame Butterfly" niezawodnego Giacomo Pucciniego, sceniczne marzenie każdego teatralnego idealisty. Treliński podjął się wystawienia tego arcydzieła w 1999 roku na deskach warszawskiego Teatru Wielkiego. W czasie pracy nad dziełem podzielił się też z fanami swoim poglądem na operę: "Moim celem jest zburzyć kicz, w który zamienił się ten gatunek. Opera jest głucha na to, co się dzieje wokół nas. Chcę to muzeum zamienić w coś ekscytującego". I konsekwentnie wprowadził swoje credo w życie. Takiej "Madame Butterfly" nikt się nie spodziewał: bez charakterystycznej sztywnej rodzajowości, uwspółcześnionej, zrealizowanej w konwencji uniwersalnej przypowieści o miłości i z fantastyczną scenografią Borisa Kudlićki. 

Arcydzieło Pucciniego wyniosło Trelińskiego na wyżyny sławy. Wśród zachwyconych przedstawieniem był m.in. Placido Domingo, ówczesny dyrektor Opery Waszyngtońskiej. To on zaprosił Trelińskiego na tamtejsze deski. I był akuszerem i świadkiem niebywałego triumfu, jaki nadwiślański reżyser odniósł tam w 2001 roku. Amerykańskie recenzje bez ogródek ogłaszały wtedy światu, że w osobie Trelińskiego narodził się "nowy geniusz opery". Do Stanów reżyser wybrał się jeszcze kilkakrotnie. Ale najgłośniej było o nim w 2003 roku, gdy w Los Angeles Opera wystawił Mozartowskiego "Don Giovanniego". Triumfował, ale nie brakło głosów, że motorem jego poczynań jest ekscentryczność i poszukiwanie skandalu. 

A wszystko przez to, że do projektowania kostiumów aktorskich zaangażował Arkadiusa, przed kilku laty jednego z najbardziej wziętych polskich kreatorów mody. Dziś jego sława rozpłynęła się we mgle zapomnienia, ale w czasach "Don Giovanniego" wzbudzał nie mniejsze emocje niż sukcesy Adama Małysza na mistrzostwach świata w Predazzo. Faktycznie, połączenie kosmicznych ciuchów Arkadiusa, technologicznej scenografii Kudlićki, pełnej światłowodów, klatek i labiryntów, dało efekt piorunujący. Jeśli dodać do tego zamianę tradycyjnego rytmu opery w psychodramę w wersji dell\'arte, Treliński znalazł się w samym oku operowego cyklonu. 

Operę widzę ogromną 

Na szczęście przebrzmiałej, bowiem od tamtej chwili zdążył zrealizować jeszcze m.in. "Damę Pikową" Czajkowskiego (premiera w Staatsoper w Berlinie w 2003 roku), "Cyganerię" Pucciniego (Teatr Wielki w2006 roku), "Orfeusza i Eurydykę" Glucka (Opera w Bratysławie dwa lata później). A przed "Borysem Godunowem" zdążył jeszcze błysnąć operą "Alko" Rachmaninowa w Teatrze Maryjskim w Sankt Petersburgu. I dziś dawni krytycy, zarzucający mu sceniczne dziwactwa, przycichli, godząc się z opinią, że Treliński to nie tylko najlepszy polski reżyser operowy, ale nadzieja na renesans tego gatunku sztuki. 

A on ani na chwilę nie porzucił wizji, jak powinna wyglądać jej przyszłość. - Chcę wykorzystać swą medialność, aby pokazać operę, która potrafi zmierzyć się ze współczesnym światem - deklarował kilka dni temu w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". Jako decydent Teatru Wielkiego deklaruje jednocześnie, że zamierza przekształcić go w operowe centrum, ściągając z całego świata gwiazdy, zespoły i twórców. A osobiście chce jeszcze w tym sezonie zrealizować "Traviatę" Giuseppe Verdiego", a za rok "Lulu" Albana Berga. Już tylko z tego widać, że operowych wzruszeń od Trelińskiego szybko nam nie zabraknie. Najbliższe z nich już dziś wieczorem na "Borysie Godunowie".

Mariusz Grabowski
Polska Metropolia Warszawska
31 października 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia