Triumf? Czego?

"Triumf" - reż. Yan Zmit - Teatr IMKA w Warszawie

Niewątpliwe trzeba wiele odwagi i determinacji, by napisać dramat, wyreżyserować go i jeszcze zagrać w nim główną rolę. Zwłaszcza, jeżeli ma się dwadzieścia kilka lat. Wyzwane takie postanowił podjąć młody twórca Jan Zmit. Z jakim skutkiem? Na pewno nie triumfalnym.

Oto historia o umieraniu, o życiu i o śmierci, jednak bardziej o życiu, jak przekonują informacje zawarte w opisie spektaklu. Zastanawiające jest już samo wprowadzenie do opowieści, kiedy to na scenę eleganckim wchodzi młoda kobieta (Marta Dobecka) dziękując i zapraszając. Dziękuje oczywiście dyrektorowi teatru, Tomaszowi Karolakowi i, rzecz jasna sponsorom, a publiczność zaprasza do obejrzenia historii, jak podkreśla zmyślonej, bo to przecież tylko teatr.

I oto mamy scenę, a na niej ascetyczną biel szpitala wkomponowaną w półmrok panujący na sali. Przed nami dwójka aktorów, którzy przez ponad półtorej godziny żonglować będą na przemian: to głębokimi i często wyświechtanymi sloganami na temat śmierci i bezsensowności przemijania, to płytkimi na pozór rozmowami o niczym. Młody chłopak (Jan Zmit) cierpiący na nieuleczalną, mającą stać się przyczyną jego przedwczesnej śmierć i dziewczyna (Marta Dylewska) opiekująca się umierającym, prowadzą ze sobą dialog, pretendujący do miana rozmów z cyklu: porozmawiajmy poważnie o rzeczach, o których nie mamy pojęcia.

Sztukę podzielić można na kilka obrazów, łączących się w całość: użalania się nad swoim losem i narzekania na bezsensowność życia ze świadomością śmierci. Młody chłopak obrażony na świat i rozgoryczony, (co jest jak najbardziej zrozumiałe, zważywszy na to, że umiera), użala się nad sobą, męcząc jedyną osobę, chcącą mu pomóc normalnie funkcjonować. I nie byłoby w tym nic złego, i można by to ciekawie w teatrze wykorzystać i zinterpretować, gdyby nie fakt, że reżyser poprzestał jedynie na wspominanym już użalaniu się. Nic więcej. Zastanawia kolejność scen pojawiających się w „Triumfie". Dość osobliwy wydaje się pewien tryptyk w środku sztuki: scena kąpieli, podczas której młoda dziewczyna myjąc bohatera wysłuchuje jego fantazji seksualnych, po czym odgrywa przed widzami rodzaj ekstatycznego tańca. W kolejnym obrazie bohaterka przebiera się w strój pielęgniarki (przedmiot fantazji chłopaka). Po tym następuje imitacja stosunku seksualnego zupełnie oderwanego od jakichkolwiek uczuć (chodzi tylko o spełnienie zwierzęcych pragnień) pośród gwałtownie zmieniających się świateł i szybkiej muzyki. I ostatnia scena, jeśli sugerować się kolejnością, będąca zwieńczeniem owego tryptyku, w której umierających chłopak doznanie onirycznej ekstazy, podczas której ukazuje mu się Jezus Chrystus. Cały czas powraca zatem pytanie: co z tego wynika?

Przedstawienie ratuje Marta Dylewska, odtwórczyni roli zwykłej dziewczyny uwikłanej w toksyczną relację z umierającym chłopakiem. Jest naturalna, prosta, nieskomplikowana. Stanowi przeciwwagę dla niepotrzebnie podniosłej i przeintelektualizowanej atmosfery sztuki.

Jeszcze słowo o muzyce. Na żywo w wykonaniu Radka Rutkowskiego stanowiła ona dobitny przykład tego, że to cisza jest najpiękniejszą muzyką. Brzdąkanie na gitarze elektrycznej i wysoce zastanawiająca umiejętność wypuszczania do spektaklu muzyki z komputera nic nie wniosła, a co gorsze, momentami nawet przeszkadzała.

W sztuce więcej jest domysłów i niewiadomych, niż rzetelnego podejścia do sprawy. Trudno na przykład zrozumieć ruchome obrazy pojawiające się podczas spektaklu. Ale przecież teraz jest moda na łączenie nowoczesnej sztuki audiowizualnej z teatralną przestrzenią, to dlaczego jej się nie poddać?

Niewątpliwie Jan Zmit pomysł na sztukę miał dobry, ale zabrakło jednej podstawowej rzeczy. Obserwacja ta odnosi się nie tylko do teatru, ale do wszystkich dziedzin sztuki i życia w ogóle. Chodzi o fundamentalne pytanie, które każdy człowiek powinien sobie zadać, zanim rozpocznie jakikolwiek akt twórczy, a brzmi ono: po co to robię? Zmit niewątpliwe naczytał się inteligentnych książek, może też inspiracją były dla niego własne doświadczenia. Bezsprzecznie miał na tę sztukę pomysł, ale zmarnował go pośród oceanu pseudointelektualnej gadaniny, która do niczego nie prowadzi i nie wzbudza najmniejszej nawet refleksji nad przedmiotem przedstawienia. Można mówić rzeczach bardzo skomplikowanych, trudnych i bolesnych w sposób niezwykle prosty, bez zbędnej ideologii – wtedy powstają dzieła godne uznania i podziwu. Ale można też pójść drogą, którą wybrał reżyser „Triumfu" – mówmy o rzeczach trudny w sposób tak zawoalowany i niejasny, żeby nikt nie wiedział o co nam chodzi. I znów powraca pytanie: ale po co?

I na koniec, ostatnie pytanie do twórców: dlaczego po skończonym spektaklu aktorzy nie wyszli na scenę, by ukłonić się publiczności? Zwłaszcza, jeżeli była to premiera? Czy to również był zamierzony efekt? Jeśli tak, pozostaje tak samo niezrozumiały, jak idea „Triumfu".

Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
26 września 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...