Trojanie i zawiedzione nadzieje

"Trojanie" - reż. Carlus Padriss - Teatr Wielki-Opera Narodowa w Warszawie

Pomysł wydawał się ciekawy: przedstawić "Trojan" Hectora Beriioza jako przypowieść o cywilizacji zaawansowanej technologicznie, która w takim samym stopniu, jak świat antyczny, podlega prawom natury, kaprysom losu i sile przepowiedni. Pożenić to, co odwieczne, z tym, co nam bliskie. Berlioz od najmłodszych lat śnił o "Eneidzie", którą podsunął mu do czytania ojciec; mityczni bohaterowie z czasem stali się kompozytorowi bardzo bliscy. Carlus Padrissa, by uczynić ich bliskimi współczesnemu widzowi nawiązał w swym przedstawieniu do jednego z mitów kultury masowej - "Gwiezdnych wojen" George\'a Lucasa. Już w foyer teatru witają nas statyści przebrani za postaci z filmu

Długo trwało, nim operowy epos Berlioza znalazł miejsce w repertuarze. Choć dzieło nie jest dłuższe niż "Walkiria", Zygfryd czy "Zmierzch bogów" Wagnera, o "Śpiewakach norymberskich" nie wspominając, onieśmielał jego epicki rozmach i różnorodność nastrojów - Berlioz dokonał w Trojanach swoistej syntezy wielkiej opery historycznej swych czasów, reformatorskich pomysłów Glucka oraz tradycji tragedie lyrique, w każdym takcie pozostawiając ślad oryginalnej osobowości. Trojanie kuszą do inscenizacyjnej ekstrawagancji, ale większość współczesnych reżyserów (od kilku lat trwa renesans dzieła na scenach) nadaje przedstawieniu prostą i szlachetną formę, podkreślając źródła inspiracji kompozytora i jego umiłowanie proporcji. Osiem lat temu uczynił tak Iannis Kokkos w Paryżu (z pyszną obsadą pod wodzą Johna Eliota Gardinera, na szczęście utrwaloną na płytach DVD) oraz Herbert Wernicke na festiwalu w Salzburgu, zaś ostatnio Pierre Audi w Amsterdamie i David Poutney w Berlinie.

Pokusie, jaką niesie dzieło Beriioza uległ Carlus Padrissa; to twórca o niemałej wyobraźni - założona przez niego w 1979 roku grupa La Fura dels Baus, obecnie słynna w całej Europie, tworzy teatr totalny, o wielkiej sile ekspresji i bogactwie środków. Dzięki swej nieposkromionej fantazji twórca z Katalonii z czasem zajął się operą i wydawałoby się - z wielkim sukcesem. Jednak trzeba wiedzieć, że rzeczywistość zazwyczaj nie dorównuje nadziejom, rozbudzanym przez pomysły reżysera, o których głośno bywa w prasie zanim jeszcze przedstawienie zostanie ukończone. Tak było niedawno z "Le Grand Macabre" Ligetiego w English National Opera w Londynie, tak jest - niestety - w wypadku Trojan, których inscenizacja miała premierę pod koniec 2009 roku w Walencji, potem w Teatrze Maryjskim w Sankt Petersburgu, a teraz - po raz pierwszy w Polsce -przedstawiono ją w Teatrze Wielkim w Warszawie.

Gwiezdna saga George\'a Lucasa jest zręcznym połączeniem wyobrażeń pradawnej kultury i techniki przyszłości, plemiennych obyczajów i rywalizacji galaktyk. Lukas stworzył futurystyczną baśń, która zawładnęła wyobraźnią milionów. W przedstawieniu Padrissy teatralna forma nie dorównuje reżyserskim ambicjom, a zawładnąć wyobraźnią widzów nie może, ponieważ co chwila bierze w nawias świat przedstawiony.
Mnóstwo tu aluzji do współczesnej cywilizacji: Koń Trojański jest literalnie tym, z czym kojarzy się użytkownikom konsolet-wirusem komputerowym; z wnętrza bryły ze szkła i metalu, istotnie przypominającej kształtem konia, zamiast drużyny zbrojnych wyskakują postaci w trykotach i wiją się po podłodze, zaś wszystkim dookoła "siadają" laptopy. Trzeba dodać, że laptop to w tej inscenizacji rekwizyt kluczowy, ma go prawie każdy na scenie, choć nic wiadomo, po co. Mamy również aluzję do współczesnej kultury sportu - świętujący zwycięstwo Trojanie ubrani są jakby szykowali się na Olimpiadę w Londynie.

Postmodernistyczne są również projekcje filmowe, które mają nas przekonać, że jesteśmy w przyszłości: kosmiczne statki szybują w międzygwiezdnych przestrzeniach, a na polu walki po odejściu Greków wielki sęp-robot rozszarpuje zwłoki poległych. Kłopot w tym, że projekcje są tandetne - przypominają grafikę komputerową, jaką tworzono ćwierć wieku temu. Nie lepiej jest z dekoracjami: głównym elementem scenografii są wielkie, podłużne balony. Tworzą one szkielet konstrukcji pałacu Dydony, który wygląda jak tunel aerodynamiczny; w czasie monologu Eneasza o Laokoonie rozszarpanym przez potwory morskie, odgrywają krwiożercze węże; w arii Iopasa na cześć płodnej ziemi, wzbijają się ku górze, niczym rosnące źdźbła zbóż.

W tym ostatnim obrazie reżyser -chyba pod wrażeniem kiczu, jaki sam wykreował na scenie - puszcza oko do widza: piękną arię, w której Berlioz oddał hołd tradycji tenorowego śpiewu haute-contre. David Stogiu jako skromny pasterz odgrywa w konwencji Jestem niczym Elvis Presley, fałszując przy tym niemiłosiernie, co już nie było zapewne pomysłem reżysera.

Tu pora na kolejną przykrą wiadomość dla miłośników Beriioza - obsadzeni w głównych rolach śpiewacy rzadko stają na wysokości zadania. Zadania to niełatwe, bo szczególny styl Francuza wymaga finezji, w połączeniu z niemałą siłą głosu; o pełnym sukcesie można mówić jedynie w wypadku roli Kasandry. Są dwie szkoły jej wykonywania: jedna kładzie nacisk na delikatność bohaterki, bezradnej wobec otoczenia, druga - na jej siłę charakteru. Sylvie Brunet, z racji warunków głosowych, stworzyła postać żywiołową; nie tylko imponowała siłą głosu (mimo kłopotów z intonacją).

Udowodniła też, jaki potencjał tkwi w na wskroś retorycznym stylu Beriioza. Anna Lubańska obsadzona w roli Dydony wyszła z tarczą: nie straszne jej trudności, jakie tkwią w tej partii, głos śpiewaczki nigdy nie tracił ładnej nasyconej barwy i intensywności brzmienia; gorzej było z wyczuciem stylu - wiele fraz było niewykończonych. Trudno też pominąć fakt, że w ostatniej scenie Dydony z kulis dobiegał bez przerwy głos suflera; czyżby śpiewaczka miała kłopot z zapamiętaniem tekstu? Z głównych ról żeńskich najsłabiej wypadła Margarita Mamsirowa w roli siostry Dydony, Anny - śpiewała zbyt ciężko.

To jednak nic w porównaniu z męską częścią obsady: Sergey Semishkur nie ma wystarczająco mocnego głosu na Eneasza - dowiódł tego już pierwszy monolog bohatera (ten o losie Laokoona): wysokie nuty brzmiały groteskowo, brakowało barwy i wolumenu. Rosyjski tenor rozśpiewał się nieco w duecie z Dydoną w akcie IV, ale w wielkiej arii w kolejnym akcie znów zabrakło frazy i rytmicznej precyzji. Baryton Alexander Gergalov w ogóle nie powinien wykonywać muzyki Berlioza - ma wprawdzie mocny głos, ale brak mu elementarnego wyczucia stylu. Lepiej wypadli śpiewacy z Polski, zwłaszcza bas Rafał Siwek (Narbal) i tenor Mateusz Zajdel (Hylas).

Bohaterem wieczoru był Chór i Orkiestra Opery Narodowej, które po raz kolejny udowodniły, że pod batutą Walerego Gergiewa stać je na wiele - tak gęstego, nasyconego brzmienia orkiestry i energii w chórach dawno w Operze Narodowej nie było. Szef Teatru Maryjskiego skrócił nieco partyturę Berlioza (jak to się nierzadko robi), zwłaszcza w części pierwszej; jego interpretacja miała wyraźny, choć nie zawsze finezyjny puls rytmiczny (jak we wspomnianej arii Eneasza z aktu V), i była na ogół utrzymana w ciemnych barwach.

W przewodniku Tysiąc i jedna opera Piotr Kamiński o "Trojanach" pisze już na wstępie: "przeklęte arcydzieło opery francuskiej", po czym szczegółowo wylicza próby, by utwór znalazł należne mu miejsce w repertuarze. Nie wątpię, że znajdą się tacy, którzy pierwszą inscenizację dzieła w Polsce uznają za wydarzenie artystyczne. Ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że klątwa dała znać o sobie.

Bartosz Kamiński
Ruch Muzyczny
14 maja 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia