Trudne początki

"Rzecz o życiu" - reż. Maciej Masztalski - Teatr Ad Spectatores we Wrocławiu

Niełatwo zabrać się do pisania recenzji ze spektaklu ulubionego zespołu, gdy musi ona być bardziej niż zazwyczaj krytyczna. Brak dobrych tekstów potrafi dopiec nawet znakomitej trupie aktorskiej, a stworzenie porywającego spektaklu z niespójnego i niezachwycającego materiału nie jest prostym zadaniem

Rzecz o życiu niewątpliwie nie należy do najwybitniejszych osiągnięć Ad Spectatores. Ten jeden z najstarszych spektakli wrocławskiego teatru trudno jest jednoznacznie zakwalifikować. Okurzony po latach nie przystaje ani do najbardziej charakterystycznego dla tego teatru nurtu absurdalnego humoru, często powiązanego z kryminalną intrygą, którego reprezentantem są choćby Pieniądze są w… czy niedawne Zabójstwo przy Rue Morgue, ani do nielicznych prób podjęcia ambitniejszych tematów takich jak Nangar Khel czy Trzy plus dwa. Owszem, Rzecz o życiu dostarcza z jednej strony kilka zabójstw, solidną dawkę czarnego humoru, z drugiej zaś – próby krytycznej oceny niegdysiejszej rzeczywistości i odwiecznych ludzkich wad, a nawet rozwiązań jakich dylematów moralnych, jednak trudno znaleźć jakieś sedno czy choćby wspólny mianownik. Lekkość i przymrużone oko spotykają się z obszernymi cytatami z jak najbardziej poważnych sztuk Szekspira czy Dantego. Kontekst dystansu i ironii nie zawsze jest na tyle wyrazisty, żeby sztukę Masztalskiego określić jako prześmiewczą. W dodatku wprowadzenie wątku religijnego z bardzo grzecznym, zgodnym z dominującym przekazem kulturowym wartościowaniem naczelnych postaci chrześcijańskich mitów, nie ułatwia odczytania sztuki. Dostajemy więc nieco dziwaczne połączenie misterium z farsą. Narodziny przyszłego zbawiciela i sąd ostateczny spotkały się z karczemnymi wymianami i błaznowaniem. Nawet jeśli zabieg ten był celowy, to efekt bardziej wprawił w konsternację niż w ten upragniony przez teatromanów stan obcowania ze zjawiskami transgresyjnymi, pięknymi i niezwykłymi jednocześnie, takimi choćby jak Żywoty świętych osiedlowych wyreżyserowane i zagrane przez Agatę Kucińską.

Rzecz o życiu została rozegrana w hali starej przepompowni, co dało monumentalną przestrzeń otwartej sceny. Już w autobusie przewoźnik „na drugą stronę”, jak się później okazało – sam diabeł (Arkadiusz Cyran), zapowiedział wydarzenie dużej rangi. Podróżnych przywitało pięć postaci w czarnych szatach z maskami bladymi jak śmierć i pochodniami w ręku. Każda z kostuch poruszała się własnym pantomimicznym krokiem i każda zastała pokonana przez niemal nagiego człowieka, jak się później okazało, Jezusa vel Manuela (Marek Stembalski). Granice zwyczajowego kontaktu aktora z widzem zostały kilka razy przekroczone przez tę boską postać: gdy wciągnęła parę dziewczyn do mrocznej hali i gdy później, podczas swojego monologu, dotykała twarzy widzów z pierwszych rzędów. Inne, słabsze przekroczenia tej niewidzialnej bariery między grającymi a widownią miały miejsce, gdy Manuel i Lucyfer siadali po przeciwnych stronach widowni. Jednak poza tym ogromne dystanse możliwe do przemierzenia na tymczasowej scenie były częściej wykorzystywane niż fizyczna bliskość z widzami. Kręte schody w rogu hali dopełniały bardzo surową scenografię, składającą się, a i to nie od początku, ze stołu i ław. Ta skromność dekoracji aż prosiła się o bardziej odważną grę światłami, bogatszą muzykę i bardziej wymyślny ruch sceniczny. Jednak spektakl został poprowadzony w dosyć surowy sposób – z koncentracją bardziej na kwestiach niż na wykorzystaniu dającej nieprzebrane możliwości przestrzeni.

Opowiedziana historia nie należy do szczególnie oryginalnych, choć chwilami mogła trochę zaskoczyć. Postaci, niczym w przypowieści, były - co podkreślały kostiumy - bardzo schematyczne. Chytry, obłudny i leniwy Biskup (Rafał Kwietniewski) w zamian za reklamę z ambony bierze połowę utargu od Karczmarza (Paweł Kutny), a gdy malarz nie chce oddać mu pieniędzy – zleca jego zabójstwo. Żona Karczmarza (Dama – Aleksandra Dytko) okazuje się niewierna, Nędzarz (Marcin Chabowski) sam sobie jest winny, bo nieudolnie tworzy obrazy i nie potrafi okazać dosyć pokory wobec władzy kościelnej. Nawet Zabójca (Dariusz Chojnacki) przestaje mieć skrupuły, gdy przypomina sobie „że nam płacą”. Te schematyczne – choć zdaję sobie sprawę, że nie każdy w Polsce ma o biskupach tak krytyczną opinię jak ja – postaci niekiedy postępują niezgodnie ze stereotypami. Lucyfer okazuje się bardzo moralny, gdy rozlicza zmarłych z ich ziemskich grzechów, i ludzki, gdy nie ukrywa osobistej antypatii do gości. Jezus pojawia się jako czarnoskóry, zaś miłosierdzie, które okazuje wraz z matką (Miłosierna – Dorota Kwietniewska) przybiera formy pozornych negocjacji i ważenia argumentów za i przeciw; odarte więc zostaje z jakichkolwiek mistycznych aspektów. Jednak wszystkie te złamania konwencji właściwych dla głównego nurtu kultury to za mało, żeby widowisko broniło się siłą paradoksów i niecodzienności. Chwilami wydaje się wręcz pozbawione polotu. Być może kilka wieków temu rozważania o funkcji sumienia były odkrywcze, ale dziś wydają się niepotrzebne i nudne. Podobnie niektóre żarty słowne wydają się mało śmieszne (biedak sugerujący Manuelowi, żeby mówił „dzięki mnie” zamiast „dzięki bogu”), a sama konwencja przyjęta podczas sądu ostatecznego mało zdecydowana – ani do końca ironiczna, ani afirmatywna. Groteskowe zniekształcenie w tego typu scenach, aby wywołało nieodparty efekt komiczny, musi być posunięte do ostateczności. Tymczasem w – młodym wówczas, bo sztuka tworzona była dziesięć lat temu – Macieju Masztalskim najprawdopodobniej obrazoburczy buntownik walczył z dobrym chrześcijaninem i ten ostatni nie pozwolił diabłu zwyciężyć, nawet gdy racja była ewidentnie po jego stronie.

Podczas sądu ostatecznego, w którym diabeł był oskarżycielem, niekonsekwentne było (dzięki, Elu) najpierw potępienie zbrodniarza za liczne morderstwa, a później ułaskawienie go na tej podstawie, że realizował „plan boży”. Wcześniej jeszcze wątpliwości wzbudziły (tym razem u mnie) dwa strzały oddane przez samobójcę. Czyżby za pierwszym razem nie trafił z tak bliskiej odległości? Jednak tych drobnych fabularnych potknięć nie było wiele. Raczej ogólny zamysł był niejasny, zaś sugerowany w opisie podział na Genesis, Exodus i Dzień gniewu, choć daje się rozczytać z przebiegu przedstawienia, nie stanowi spójnej konstrukcji. Pierwszy akt jest poważny, monumentalny, właściwie patetyczny, drugi – obyczajowy, ale mało śmieszny, trzeci – w zamierzeniu prześmiewczy, ale kończy się totalną kapitulacją w postaci aktu miłosierdzia. To tak, jakby reżyser chciał pokazać, że aktorzy potrafią grać w zróżnicowany sposób. Rzeczywiście potrafią – nie było słabych punktów, choć wyróżnić można Marcina Chabowskiego za stworzenie wyrazistej postaci Nędzarza, która dodawała groteskowości wielu niezbyt wyrazistym scenom.

Były oczywiście w Rzeczy o życiu momenty interesujące. Należał do nich moment wpuszczania widzów na widownię przez Manuela, scena robienia wyrzutów żonie i próby jej zabicia przez Karczmarza, akrobatyczne niemal wyczyny Stembalskiego i Cyrana. Były też i zabawne pomysły: Ostatnia wieczerza z dwudziestoma ośmioma apostołami („bo to robi wrażenie”) i trzema Chrystusami („jednym grubym równoważonym przez dwóch chudych”), nie licząc kangura i galaretki; mizianie przez biskupa zabójców w mnisie kaptury, mrugające światełkiem elektrycznym różki diabła czy fuknięcie przez ich właściciela jak kot, wreszcie piosenka, którą przez sądzonych przywołana została Miłosierna. Przyjemnie było usłyszeć, że biskup za życia nie był rasistą, ale traktuje ludzi według majątku i pozycji społecznej, zaś przypomnienie, że nawet sam biblijny Dawid uwiódł przyjacielowi żonę i wysłał kogoś na pewną śmieć, pozwala z większym dystansem podchodzić do własnych niedoskonałości.

Mimo to spektakl trudno zaliczyć do największych osiągnięć Ad Spectatores. Przypomnienie go po dziesięciu latach pokazuje, jak długą drogę przebyła Grupa Artystyczna pod wezwaniem Calderona. W porównaniu do najnowszych, robionych z rozmachem i bardziej konsekwentnie, przedstawień, tamto wypada nie najlepiej. Choć jeszcze raz wypada pochwalić zespół aktorski za grę na wysokim poziomie.

Na zakończenie nie mogę powstrzymać się od refleksji okołoteatralnej. Otóż starzy bywalcy, przyzwyczajeni do systematycznej i przewidywalnej niepunktualności Ad Spectatores i surowych warunków bytowych, tym razem mogli być jednak zaskoczeni. Odjazd autobusu miał miejsce 35 minut po pierwotnie planowanym czasie, 20 – po ustalonym przez kasę. Podobno kierowca musiał czekać na kasjerkę, a ta – „na szefa”. Następujący po tym oczekiwaniu przejazd na stojąco i w tłoku przypominał raczej korzystanie z komunikacji miejskiej w godzinie szczytu. Tuż przed dziewiątą wieczorem to właściwie spore, choć mało teatralne, osiągniecie organizatorów. Późniejsze walki z komarami, na szczęście pojedynczymi, i konieczność wyboru pomiędzy ławką, zmuszającą do majtania nogami wysoko nad ziemią, a ostatnim rzędem, pozwalają poczynić konkluzję, że ten spektakl był raczej dla ludzi młodych i lubiących poświęcać się dla sztuki. Osoby starsze, niepełnosprawne i rozpieszczone przez normalne teatry powinny pozostać w domu, jeśli później nie chcą walczyć z pokusą, by zrzędzić w recenzji.

Jarosław Klebaniuk
Wywrota
22 sierpnia 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...