Trzy oblicza Nikołaja Kolady

"Maskarada" - reż. Nikołaj Kolada - Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

Mam swojego Rosjanina i nie zawaham się go użyć - to chyba najmodniejsza ostatnio fraza w ustach dyrektorów scen polskich.

Wyrypajew jest już podporą warszawskiego Teatru Studio i gwiazdą nowej dramaturgii, do Teatru Narodowego i bydgoskiego Teatru Polskiego wchodzi Bogomołow, Nikołaj Kolada ma za sobą premierę swojej "Baby Chanel" w łódzkim Jaraczu. A teraz w Krakowie sięgnął do wora z rosyjską klasyką i wyjął z niego "Maskaradę" Lermontowa - od czasu triumfów litewskiego przedstawienia Tuminasa przed szesnastu laty utwór u nas niegrany i prawie zapomniany. A szkoda, bo Arbienin, bohater "Maskarady", to taki rosyjski Otello. Mądrzejszy od weneckiego Maura, bardziej świadomy swoich pragnień i uczynków. W sztuce Lermontowa zamiast chustki Desdemony jest bransoletka jego młodziutkiej żony Niny. Bransoletka gubi się na balu, inna kobieta wręcza ją na pamiątkę swojemu przygodnemu kochankowi, który myśli potem, że uwiodła go właśnie Nina. A Arbienin... Arbienin szaleje z zazdrości, niszczy wiarołomnego przyjaciela i truje podejrzewaną o zdradę żonę.

Zachęcony sukcesem Wyrypajewa z "Ożenkiem", na który od roku chodzi cała Warszawa, Kolada postanowił pójść podobnym tropem co jego młodszy kolega: dobrać się do klasycznego tekstu przez wydrwienie go, spotęgowanie stereotypów i martwych konwencji. Kompromitacja intrygi i teatru, który go prezentuje ma służyć wydobyciu z jego sedna metafizycznego przesłania. To, co udało się Wyrypajewowi w stosunku do komedii, miało też powieść się Koladzie w tragedii...

Krakowska "Maskarada" zaczyna się pięknie i oszałamiająco, tak jak żadne przedstawienie od dobrych paru sezonów. Pośrodku sceny drzwi do nicości, po bokach sześć obrotowych trójkątów -periaktów z lustrami, pod sufitem zawieszony żyrandol z czaszek. A na proscenium pręży się jak struna biały wąż uformowany z więcej niż dwudziestu aktorów, ustawionych równiutko wedle wzrostu. I ten wąż zaczyna się ruszać, rosną mu dłonie, brzęczą bransolety, wąż tańczy, zaprasza na petersburski bal maskowy. Nie wiem, może uwiedziony metaforycznym i estetycznym potencjałem tej uwertury, Kolada tak się rozochocił, że zrobił de facto trzy przedstawienia zamiast jednego - albo raczej w ramach jednego.

Pierwsze to teatr tańca i pantomima, kapitalne operowanie grupą aktorów-chórzystów i tancerzy. Drugie polega na sprowadzeniu intrygi do serii scenek rodem z komedii dell' arte albo wczesnego Moliera. Wszyscy tu się zgrywają, mówią z dziwaczną modulacją głosu, podskakują i udają głupich. Nina (Agnieszka Judycka) i baronowa (Dominika Bednarczyk) muszą robić ze swoich bohaterek kompletne idiotki. Kolada nie chce ich bronić, rozumieć: nie żal mu ich, niech zdychają, swołocz! I wreszcie trzecia "Maskarada" w "Maskaradzie": monodram Radka Krzyżowskiego (Arbienin). Po 20 minutach mało dowcipnych harców, jego bohater ściąga z siebie niewidzialną maskę w kolorze skóry i objawia się jako dojrzały, ale zgorzkniały mężczyzna, przelękniony smugą cienia, w którą wchodzi, niewierzący w dobro i wierność. Jego ukochana Nina jest zawsze daleko, a blisko - starucha-Śmierć (Ewa Worytkiewicz), jedyna prawdziwa żona i oblubienica. Krzyżowski mówi monologi jasno, czysto i rozumnie, ma od lat predyspozycje do grania gigantów, ale i pecha, bo jak kiedyś w "Makbecie", tak i teraz marnuje swoje myśli i emocje w szaleństwach reżysera.

Pierwszy z trzech równoległych, sprzedawanych pod tym samym szyldem, spektakli Kolady jest wizualną ucztą, ale dość pustą w środku. Kolejny polega na bezpłodnej zabawie niską konwencją, sięga się tu po pastiszową muzykę - lejtmotivem jest piosenka z repertuaru Britney Spears "Oops, I did it again" śpiewana przez niemieckiego dziennikarza Maxa Raabe, swoją drogą - bardzo zabawna. Nawet solowa partia Krzyżowskiego - co najmniej frapująca - staje się popisem w próżni. Bo skoro inne postaci to marionetki i głuptasy, a tylko Arbienin jest człowiekiem z krwi i kości, to gdzie tu konflikt, dramat, pomieszanie wartości? Zabójstwo czy upokorzenie nie bolą, nie znaczą nic.

Więc po co były Koladzie te trzy spektakle zamiast jednego? Miały się chyba wzajemnie demaskować, tworzyć zaskakujące konteksty, zgrzytać i rzęzić, burzyć wygodę widza, ale rezultat jest taki, że oglądamy trzy razy to samo. Nuda na trzy i pół godziny.

Łukasz Drewniak
Dziennik Polski
24 września 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia