Trzy razy kicz

"Trzy razy łóżko" - reż. Piotr Dąbrowski - Wrocławski Teatr Komedia

Komedię, jako gatunek dramatyczny, rzeczywiście cechuje pogodny nastrój, komizm, żywa akcja - szczęśliwie kończąca się dla bohaterów. Obecność tych elementów nie powinna jednak zwalniać twórców z ukazywania w sztuce, nie powiem głębokiego, ale chociaż głębszego sensu. Przedstawiając zabawne sytuacje i wady bohaterów, można jednocześnie skłonić widza do refleksji, do zadumy. Od teatru widz oczekuje wychowania estetycznego. Świadomie wybiera między komedią a kabaretem, gdyż pragnie, by aktorzy rozbudzili w nim wrażliwość, która pomoże mu nie tylko pogłębić życie uczuciowe, ale również zrozumieć piękno i potrzeby wyrażające się w chęci jego przeżywania.

Spektakl "Trzy razy łóżko" w reż. Piotra Dąbrowskiego nie tylko nie reprezentuje żadnych wartości moralnych, ale również pozbawiony jest wartości artystycznych, przez co nie może zagwarantować publiczności rozrywki na wysokim poziomie. Schlebia popularnym gustom. Wybierając się na sztukę napisaną przez Jana Jakuba Należytego, bądź co bądź, należącego do grona czołowych satyryków i autorów, spodziewałem się fabuły zabawnej, ale nie infantylnej, języka zrozumiałego, ale nie wolnego od metafor. Sądziłem, że ze sceny będzie rozbrzmiewał język wartości. Tymczasem dialogi były jałowe, puste, a kolejne frazy łatwe do przewidzenia. Do teraz zastanawiam się, jak Małgorzata Kałuzińska i Wojciech Dąbrowski - aktorzy przecież niebanalni - mogli zdecydować się na grę w tak "płaskim" spektaklu.

Przedstawienie rozpoczyna się nagle. Nie wiadomo czy to już gra aktorska, czy On  (Wojciech Dąbrowski) pojawił się na scenie przypadkiem, gdyż zapomniał, że na widowni zgromadziła się zainteresowana sztuką publiczność. Z korkiem w ustach powtarzał cenę schabu bez kości, przygotowując się w ten sposób do udziału w reklamie. I znów sytuacja, która w teatrze stała się bardzo modna: próba nawiązania kontaktu z widzami poprzez rozmowę, a nawet zaproszenie do odegrania krótkiej scenki. Mężczyzna siedzący w pierwszym rzędzie ulega. Staje się po trosze bohaterem. Zamiast powtórzyć za Dąbrowskim ćwiczenie dykcyjne, wyznaje mu miłość. Jak sądzę, wszystkiemu winna była landrynkowa scenografia (na środku sceny łóżko, nad nim przełamana truskawka, dominacja koloru różowego). Trudno mi ocenić szczerość jego uczuć. Burzenie czwartej ściany zawsze budzi we mnie niepokój i rodzi pytanie: Czy uda mi się obejrzeć spektakl w spokoju, czy też będę musiał uczestniczyć w wymuszonych interakcjach? W takich momentach żałuję, że nie jestem strusiem i boję się, że uderzając głową o twardą podłogę, mógłbym nie doczekać końca spektaklu. Czy naśladowanie Bertolta Brechta jest naprawdę konieczne przy każdej teatralnej okazji? Po chwili, zza widowni, wychodzi Ona (Małgorzata Kałuzińska), ubrana tak, by wzbudzić pożądanie: "To ja, twój schabik" (aluzja do wspomnianej wcześniej reklamy) - woła do męża. "W lodówce są truskawki i szampan" - dodaje. "Oszalałaś, truskawki w zimie. To ekstrawagancja!" - wykrzykuje mąż. "Czy ty wiesz, ile emerytury dostaje moja mamusia? Siedemset złotych. Ona nie mogłaby pozwolić sobie na truskawki zimą" - mówi do żony. Truskawki w zimie i  emerytura teściowej powodują, że czuły i długi seks małżeński nie dochodzi do skutku. Zaczyna się kłótnia. On: "Czy truskawka to rzeczywiście produkt pierwszej potrzeby?". Ona: "To może lepiej było kupić kaszankę?". O tym w zasadzie traktuje pierwszy akt. Dowiadujemy się z niego, że oboje są młodymi aktorami i oboje tak samo pragną zaistnieć w artystycznym świecie. Imają się więc każdego zajęcia, które pozwoli im zbliżyć się do upragnionego celu. W grę wchodzi nawet udział w reklamie społecznej, w której miałyby wystąpić tylko piersi... Kolejny powód małżeńskiej kłótni.

Akcja aktu drugiego rozgrywa się pięć lat później, w bliżej nieokreślonym miejscu, być może u wspólnych znajomych (w scenografii zmienia się tylko kolor pościeli). Parę aktorów, już rozpoznawalnych, oglądamy tuż po akcie seksualnym. Przestali być małżeństwem. Mają jednak pięcioletniego syna. Każde z nich związało się z innym partnerem (niewykluczone, że dla zawodowych korzyści). Wspominają dawne czasy, czynią sobie wyrzuty, sprzeczają się o to, czyje serialowe role bardziej podobają się telewidzom. Z radia płynie sentymentalna muzyka. Na scenie ma być choć przez chwilę romantycznie. Ale nie jest. Razi sztuczność, infantylizm. Chyba, że celem było sparodiowanie fabuły brazylijskich seriali. Jeśli tak - udało się.

Łóżko nie znika ze sceny również w akcie trzecim. Bohaterowie są o piętnaście lat starsi. Znów są małżeństwem.  Owocem ostatniego spotkania  jest córka - już nastoletnia. Seks przestaje być kwestią zasadniczą w ich życiu. Nadrzędnym tematem stają się dzieci: ich przyszłość, ich związki... Sztuka kończy się przygotowaniami do Bożego Narodzenia. Tu pojawia się najważniejsze pytanie: Czy prawdziwy mężczyzna powinien umieć zabić karpia? Wkrótce przed takim zadaniem stanie prawie każdy z nas! Toczy się również mały spór o przyjazd teściowej - matki żony. Przyjeżdża. Ma brodę, wąsy, owłosione nogi. Jak sądzę, chodziło o komizm postaci. W rolę teściowej wcielił się Mirosław Zarzycki (odgrywa również Boya). W wykreowanej przez aktora postaci nie odnajduję żadnych elementów komicznych. Wręcz przeciwnie. Była odrażająca. Czego nie robi się, by choć na chwilę wkroczyć na scenę?! Tak oto kończą się losy małżeńskiej aktorskiej pary ukazanej w trzech okresach swojego życia.

Spektakl rozpoczyna się wraz z przekroczeniem progu teatru. Bileterka żująca gumę i piłująca zębami paznokcie nie stawia go w dobrym świetle. Przedstawienie trwało ponad godzinę. Skazano mnie na godzinne intelektualne tortury, na "trzy razy kicz". Reakcje publiczności były jednak bardzo różne. Ludzie rechotali, chrumkali (słowo użyte celowo, w kontekście reklamowanego produktu), dopowiadali. Jedna pani z wrażania ścisnęła mnie za kolano... Bolało! Jak widać, dla niektórych zabawa była przednia. I wcale im tego nie zazdroszczę. Spektakl nie jest propozycją dla widzów spragnionych skrajnych emocji i głębokich treści. Można się co najwyżej uśmiechnąć... Nie należy się również doszukiwać skomplikowanych portretów psychologicznych czy aspektów socjologicznych. Było lekko, łatwo, a dla niektórych przyjemnie. Jak w serialu! I nikt ze zgromadzonych nie krzyknął po krakowsku: "Hańba!" Nawet użyczająca głosu Krystyna Czubówna...

 

Grzegorz Ćwiertniewicz
Dziennik Teatralny Wrocław
18 listopada 2013
Portrety
Piotr Dąbrowski

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia