Trzy wyrośnięte dżdżownice

"Witkacy - jedyne wyjście" - reż.Kuźmiński - Teatr im.J.Słowackiego w Krakowie

Ostatni raz podobne glisty widziałem w głębokim dzieciństwie. Letnia kolonia w Bieszczadach za późnego Gierka, upalny lipcowy dzień, wycieczka na Święto Rzepy. Plac przed remizą.

Serpentyny, wiejska kapela, balony, cukrowa wata, tańce regionalne, śrutowa strzelnica. I właśnie tam, w cieniu budy na kołach, pełnej gotowych do odstrzelenia dmuchanych krokodyli, zdjęć aktorów amerykańskich, cienkich piw i pluszaków - stragan z odpustowym dobrodziejstwem. Gipsowe Matki Boskie, King Kongi z gumy, pierścionki z tombaku i szkiełek butelkowych, aluminiowe święte łańcuszki, jelenie wyszywane na kuchennych makatkach, półlitrówki pełne wody z Lourdes, wreszcie one - dżinsowe glisty o ludzkich, z jakiejś zaschniętej mazi ulepionych głowach. Tandeta tak kolosalna, że aż wzruszająca - prowincjonalna żałość jarmarczna, na widok której nie wiadomo, co robić. Dziś widzę wyraźnie: glisty Święta Rzepy podobne były do dżdżownic, które w wyreżyserowanym przez Marcina Kuźmińskiego "Jedynym wyjściu" Stanisława Ignacego Witkiewicza robią nastrój w założeniu bodaj metafizyczny. Tak, bardzo podobne, identyczne właściwie, tyle że dużo, dużo, dużo mniejsze.

Dżdżownice Kuźmińskiego są wyrośnięte, niczym mutanty postatomowe - każda o długości dwóch metrów, może dwóch i pół. Są trzy? Chyba. Jedna ze sztuczną głową Izydora (Marcin Kuźmiński), druga - Rustalki (Marta Konarska), trzecia - Marcelego (Grzegorz Mielczarek), lecz tu pewności nie mam. Nie mam, gdyż do dziś gubię się wśród możliwych odpowiedzi na pytanie: po co komu ten odpust na scenie? Kiedy Marceli udaje, że walczy z dżdżownicami - jakiej głębi, jakiej tajemnicy przedstawieniu dodaje ta niezręczna, godna Święta Rzepy, Grupa Laokoona Bieszczad za późnego Gierka? A reszta? Czemu, poza wyciskaniem z widowni rechotu jarmarcznego, służyć ma moc podobnie lotnych atrakcji inscenizacyjnych?

Problem w tym - i jest on nie do przejścia - że u Kuźmińskiego dżdżownicopodobnych gadżetów - w sferze dźwięków i wyglądów - jest z pięćdziesiąt, od wielkich, do małych. Choćby ta pocieszna chochla i waza w dłoniach Rózi (Kamila Kuboth), kuchty, co pojawia się na scenie, kicając w rytmie podhalańskiej przyśpiewki. Otóż, pomijając estetycznie kłopotliwe kicanie, gołym okiem widać, że chochla jest za duża, by nią pierwsze danie z wazy zaczerpnąć. I co mam uczynić z tym scenicznym żartem? Dumać nad nim? Śmiać się? Usnąć?

Dżdżownice Czarnobyla więc. Rózia kicająca krzesanego z chochlą, wazą, talerzami z pieczystym, z galaretkami wreszcie. Tylko kawałek framugi, czyli metafizyka drzwi. Kilka razy ciemność ni z gruchy, ni z pietruchy, a w niej - do psychodelicznej muzyczki pląsane awangardowe tańce erotyczne kobiety i mężczyzny, okutanych obcisłymi dresami, zdobnymi we fluorescencyjne esy-floresy. Jakieś zgrzyty, jakieś grzmoty. Pewna scenka, która się jąka - wciąż od początku się zaczyna ze trzy, albo i pięć razy. I wciąż pokazy dziwacznych kroków i gestów barokowych, co przypomina dyscyplinę sportową zwaną pływaniem synchronicznym - tyle że bez wody. Ktoś pali cygaro, leżąc pod łóżkiem. Ktoś bardzo długi wygina się bez przerwy, siedząc na podłodze. Ktoś wrzeszczy coś. Ktoś kamienieje na długie minuty. Ktoś wpycha dżdżownicę o twarzy Kuźmińskiego do szafki pod lustrem bez lustra, a po chwili z szafki wyłazi sam Kuźmiński, co każe widzowi wyszeptać kolejne kluczowe pytanie wieczoru: gdzież w takim razie podziała się dżdżownica o twarzy Kuźmińskiego?! Gdzież, ach, gdzież?!... Wystarczy?

Wystarczy. To "Jedyne wyjście" jest klasycznym przykładem przedsięwzięcia teatralnego, którego inscenizacyjne ciało - jego nieporadna jarmarczność, papierowa tajemniczość i wzruszająco banalna forma - dławi chęć szukania sensów, o ile brawurowo założymy, że są. Wiele o ostatniej, niedokończonej powieści Witkacego mówić można, lecz jedno pewne. Jest ona spowiedzią rozpaczliwą, nieogarnionym splunięciem w twarz światu, desperackim Witkacego igraniem z jego odwiecznymi demonami. I druga pewność. Igrce dżdżownicopodobnych gadżetów obróciły tę rozpacz w odpustową ciepłotę. Nie było ciemności. Były niegroźne, tanie błyskotki.

Paweł Głowacki
Dziennik Polski
24 listopada 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...