Tu banał łączy się z powagą

rozmowa z Piotrem Ratajczakiem

Rozmowa z Piotrem Ratajczakiem przed niedzielną premierą spektaklu "Tak wiele przeszliśmy, tak wiele przed nami"w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej.

Anna Hazuka: Nie jest tajemnicą, że inspiracją spektaklu „Tak wiele przeszliśmy, tak wiele przed nami” są ubiegłoroczne warsztaty przeprowadzone przez Pana w Bielsku z inicjatywy Bielskiego Ośrodka Kreatywności Obywatelskiej. Co było inspiracją tamtych warsztatów? Jak do nich doszło?

Piotr Ratajczak:
W zasadzie były trzy powody mojego pobytu tutaj, na warsztatach. Po pierwsze: zaproszenie Ośrodka Kreatywności, po drugie - moja znajomość z Arturem Pałygą, a po trzecie to, że Artur dowiedział się, że dość regularnie prowadzę warsztaty z młodzieżą. Udało mi się już zrobić kilkanaście przedstawień z młodymi ludźmi i zawsze były one inspirowane wrażliwością tych ludzi. Ja tylko podsuwam jakiś temat, pretekst do rozmowy. I w przypadku zeszłorocznych warsztatów było podobnie, choć na początku przyniosłem tekst Fritza Katera – „Czas kochania, czas umierania” - utwór o młodości w NRD. To tekst dość specyficzny, w którym nie ma wyraźnie zarysowanych postaci. Daje raczej swoistą panoramę społeczeństwa, pokolenia, a składa się z różnych scen z młodości – bohaterowie kochają się, dorastają, chodzą na imprezy, a za tym wszystkim kryje się twarda polityka, upadek muru itd.
I prosiłem na tych warsztatach, by uczestnicy zaczęli opowiadać o sobie, o swoich doświadczeniach, nawet tych najbardziej osobistych. I tak wyglądała praca nad spektaklem. Z jednej strony ćwiczyliśmy różne etiudy, prowadziłem fizyczne i aktorskie ćwiczenia, a z drugiej strony – towarzyszyły nam ciągle te właśnie opowieści. I na ich podstawie uczestników udało się nam zrobić dwu godzinny pokaz etiud. W przypadku pracy nad obecnym spektaklem jest bardzo podobnie. Życzeniem Roberta Talarczyka było proste przeniesienie pokazu sprzed roku na deski teatru w tym sezonie, ale stwierdziłem, że jest to niemożliwe. Są nowi ludzie, a tym samym, nowe historie. Praca była i jest trudna, choćby z tego względu, że nie ma żadnej podstawy tekstowej, nie ma gotowego materiału. Tekst często rodzi się w bólach. Jest opowieść, a ja z tej opowieści próbuje stworzyć konkretne zdarzenie teatralne, nadać temu sceniczną formę.

Czyli formą spektakl będzie podobny do zeszłorocznego przedstawienia?

Tak, myślę, ze tak. Będzie to kilkadziesiąt scen i to scen, w dużej mierze, bardzo prostych. Zresztą, im dalej postępują nasze prace nad spektaklem, tym mniejszą mam potrzebę używania czegokolwiek. Dawniej myślałem, że będzie projekcja, jakaś konkretna scenografia. Teraz scenografię zredukowaliśmy do minimum. W zasadzie wszystko będzie polegać na aktorze. Jest tylko muzyka, aktor i bardzo symboliczne kostiumy. Ciekawe będzie to, że aktor w czasie trwania spektaklu ciągle będzie kimś innym – razem będą widzom urządzać swoistą paradę ról.

Znamienne, że tytuł pozostał dokładnie ten sam, co w zeszłym roku. Tamten spektakl był też niezwykle epizodyczny i nie było jasno określonego, konkretnego spoiwa łączącego wachlarz scen. Poza oczywiście przesłaniem – odniesieniem do wspomnień. Czy tym razem też tak będzie? Czy może pojawi się na przykład jakiś bohater, który będzie łączył poszczególne epizody w jedna spójną całość?

Hhm… Czasem jest tak faktycznie, że pewne wątki czy bohaterowie pojawiają się kilkakrotnie, na przykład Lidka i Grześ. Ale nie trzymamy się tego specjalnie. Poza tym, na początku bohaterzy wypowiadają swoje pseudonimy i do końca tymi pseudonimami się posługują. Tym samym, każdy z nich zaznaczony jest jakąś grubą kreską. Aczkolwiek broniłem się przed tym, żeby w pracy nad spektaklem tworzyć jakieś konkretne role. Ma tu - celowo - nie być konsekwencji. Nazywam to migawkami, videoklipami…

Zdjęciami?

Tak, tak – zdjęciami. To jest wyraz naszych zmagań z pamięcią. Wiadomo, że nasza pamięć nie jest linearna – mamy w niej mnóstwo zamazanych obrazów. Pamiętamy smaki, zapachy, kolory, ale bez chronologii i nie zawsze z konsekwencją. Na przykład jedna postać opowiada na początku banalną historyjkę, a na końcu spektaklu ten sam aktor wychodzi i mówi: „To nie było tak” i nagle zaczyna ze sobą dialogować na temat własnego wspomnienia. Pamięć ulega różnym modyfikacjom i ciągle jest filtrowana przez nasze życiowe doświadczenie. Wspomnienia się zmieniają, bywają idealizowane, ale bez wątpienia składają się na to, jacy jesteśmy dzisiaj. I te wszystkie postaci patrzą w przeszłość z perspektywy swojego dnia dzisiejszego i reinterpretują to wszystko, o czym pamiętają. W spektaklu łączy się to, co banalne z tym, co dramatyczne – bo pewnie takie właśnie jest życie. Bardzo też chciałem, żeby to spektakl był antyteatralny. Sceny mają być szkicowe, brudne, niedoskonałe. Takie, jak niedoskonała jest nasza pamięć.

A czy antyteatralne nie jest też to, że aktorzy pracują na własnych, nieraz bardzo osobistych historiach?

Tak, pewnie tak. I myślę, że to sprawia największą trudność zawodowym aktorom. Gdy amator ma mówić jakiś improwizowany monolog, mówi go swoją energią, swoją osobowością. Jest taki, jaki jest i tyle. Prawdziwy. Natomiast aktor zawodowy często chowa się za jakąś wypracowaną formą. Często unika bycia sobą na scenie i to rozumiem - w końcu jest to jego zawód. I jestem pełen szacunku dla bielskich aktorów, którzy biorą udział w tym projekcie, bo wiem, że jest to dla nich ogromne wyzwanie. Choć, szczerze powiedziawszy, pojęcie amatora w tym wypadku jest dość względne. Ci bowiem, którzy biorą udział w przedstawieniu nie są przypadkowi, nie pojawili się tu z nikąd. Każdy z nich skończył jakąś szkołę lub kurs aktorski, każdy wie, czym jest teatr.

A czy w czasie pracy nad spektaklem nie pojawiła się u Pana pokusa, by po prostu przenieść niektóre sceny z poprzednich warsztatów? Część z nich była bowiem tak wyrazista, że naprawdę mogłyby być dodatkowym walorem tegorocznego przestawienia.

Oczywiście, że pokusa była i kilka scen z warsztatu się tu pojawia.

A dlaczego ten zeszłoroczny spektakl był zagrany tylko raz? Tym bardziej, że sądzę, iż był to jedne z lepszych, o ile nie najlepszy spektakl zaprezentowany w bielskim teatrze. Nie szkoda było tego potencjału, który w efekcie zniknął wraz z tym jednorazowym występem?

Na pewno najcudowniejsze w tej zeszłorocznej pracy były dwie rzeczy. Po pierwsze – energia. Ci ludzie mieli chęci, siły i niezwykłą motywację, by coś robić.

A świadczyć może o tym fakt, że próby trwały tylko tydzień, a efekt okazał się powalający.

Bo właśnie uczestnikom bardzo chciało się działać. A druga sprawa to ich szczerość. I dokładnie te dwie rzeczy chciałbym utrzymać w tegorocznym spektaklu. A odpowiadając konkretniej na Pani pytanie – szczerze powiedziawszy już się przyzwyczaiłem do tego, że wszystkie warsztaty z reguły są jednorazowe. I niejednokrotnie zdarzyło mi się już uronić łzę z tego powodu. Zawsze tak było - czy na warsztatach prowadzonych w Niemczech, czy w Szczecinie, czy w innych miejscach -  że kończyły się one eksplozją, poczuciem przeżycia czegoż ważnego. I owa „ważność” jest dla mnie wyznacznikiem jakości spektaklu. Nie to, czy jest on dobry, fajny, tylko, czy jest ważny. I dlatego bardzo mi zależy, by ta warsztatowa praca zawsze była w jakiejś mierze istotna dla uczestników. I to nie chodzi zupełnie o to, ze ja jako reżyser wydaję instrukcje aktorom. Po prostu i ja i uczestnicy mamy mieć w sobie poczucie uczestniczenia w ważnym, duchowym przeżyciu.

A czy nie było przypadkiem nadrzędnym celem w tym obecnym spektaklu zestawienie profesjonalnych aktorów z amatorami?

Nie, zupełnie nie. Wydaje mi się, że to była nawet bardziej inicjatywa dyrektora bielskiego teatru. Robert Talarczyk był bowiem w zeszłym roku na tym pokazie efektu warsztatów i bardzo mu to przypadło do gustu. Potem nawet zadzwonił z propozycją powtórzenia takiego projektu, z tym, że chciałby zestawić amatorów z profesjonalistami. I zawodowcy mieli różne obawy. 

Ta ich obawa wydaje mi się dość naturalna i uzasadniona. W końcu Pan proponuje zupełnie inny styl pracy.

Tak, to prawda, ale na dzień dzisiejszy przyznaję, że ta forma nie zgrzyta, że amatorzy i profesjonaliści tworzą w tym spektaklu bardzo zgrany \'team\'. I czuć to na próbach i widać w poszczególnych scenach. Na przykład chłopcy w pewnym momencie postanawiają założyć grupę terrorystyczną, by przestać się bawić w obmacywanie dziewcząt, a wreszcie wysadzić Komitet Wojewódzki Partii w Bielsku-Białej. I nagle – dwójka amatorów i dwójka zawodowców łączy się i tworzą razem bombę. I w tym zupełnie nie widać, kto jest zawodowcem, a kto nim nie jest. I to jest najfajniejsze. Stoją w czwórkę – Sawa, Drabin, Pisuar i Foka i planują wybuch.

A jak to jest ze scenariuszem? On cały czas się tworzy, prawda? Pan Artur Pałyga podkreślał w jednym z wywiadów, ze nie pierwszy raz pracuje w ten sposób. A czemu ma w ogóle służyć taki styl? Czy nie byłoby bezpieczniej, gdyby od razu na pierwszej próbie pojawił się gotowy tekst i możliwość jego przeczytania?

Oczywiście, że byłoby łatwiej. Z powodu braku gotowego scenariusza jest napięcie. Ale dzięki temu, że pracujemy tak, a nie inaczej możemy uzyskać pewien rodzaj autentyzmu. Najpierw bowiem jest zdarzenie dramatyczne, a tekst powstaje na skutek rozmów i improwizacji, które, albo ja, albo Artur (Pałyga) spisujemy. Tak na przykład było we wspomnianej wcześniej scenie z wysadzeniem komitetu. Mówię aktorom – spotykacie się o 17 w szatni z w-fu, stwierdzacie, że macie wszystkiego dość i zróbcie coś takiego, że zakładacie organizację terrorystyczną. I się dzieje. Tekst powstaje jakby sam – z wyobraźni aktorów. Mało tego, dla niektórych scen nie da się w ogóle spisać tekstu. Jest na przykład też krotka scena porno, w której chłopcy oglądają gazetę pornograficzną. I improwizują, bo każde spisanie tekstu zubożyłoby przekaz. Aktorom to świetnie wychodzi – gdy mieli udawaną gazetę raz się udało, raz nie, a gdy dostali gazetę autentyczą – scena wychodzi zawsze.  

No tak, czasami faktycznie tekst może w jakiś sposób ograniczać, blokować albo po prostu utrudniać pracę.

Właśnie – utrudniać. Bo to jest bardzo trudna praca. Wymaga dużej odporności psychicznej, silnie wyczerpuje i stresuje, ale, generalnie, lubimy te metodę bardzo i - co najważniejsze - rewelacyjnie się ona sprawdza.

A jak została wybrana obsada? Amatorzy – na drodze castingu. A profesjonaliści? Pytam o to, bo dla mnie bardzo dziwne jest to, jakimi kryteriami się trzeba kierować, skoro nie ma się konkretnych postaci, nie ma się tekstu – słowem nie ma żadnego punktu odniesienia.

No fakt – jest to dość zjawiskowe i wybór tak naprawdę był tylko intuicyjny. Pierwszy etap polegał na tym, że z Arturem (Pałygą) rozmawialiśmy z ludźmi i tak poznawaliśmy ich osobowości. Potem prosiliśmy, by coś opowiedzieli – jakąś historię, anegdotę, cokolwiek. A na końcu poprosiłem tych kilka osób, by stworzyli wspólnie jakąś etiudę na zadany temat. I po tym już widać jakieś wyrazistości, temperamenty. Oczywiście najciekawsi są ci nieśmiali, którzy nagle stają się na scenie wulkanem energii. Tak jest z Tomkiem Pisarkiem. Na początku milczący, a się okazuje, że jest w nim tyle teatralnego dziwactwa, ze odkrywam go wciąż na nowo na każdej próbie. Dla mnie jest on największym odkryciem. Zbudował tak wyrazistą postać, że nie sposób go nikim zastąpić. 

Spektakl „Tak wiele przeszliśmy, tak wiele przed nami” jest, można powiedzieć, wspólnym dzieckiem – Pana i Pana Artura Pałygi. Jednak nie pierwszy raz Panowie działają wspólnie. Kiedy zatem doszło do pierwszego spotkania Panów? 

Poznaliśmy się na warsztatach prowadzonych przez Tadeusza Słobodzianka. Zaproszonych tam było ośmiu reżyserów, ośmiu dramaturgów i dwudziestu pięciu aktorów. Potem zaczęliśmy razem pracować w Lublinie nad spektaklem „Nic, co ludzkie” o relacjach polsko-żydowskich w reżyserii Pawła Passiniego, Łukasza Witt-Michałowskiego i mnie. I tam już pracowaliśmy tą metodą spisywania tekstów w czasie prób. Następnie zaprosiłem Pałygę, gdyż chciałem zrobić teatralną wersję „Wodzireja” Feliksa Falka. I znowu aktorzy improwizowali na próbach, a Pałyga układał to w jedną całość. Trzecie nasze spotkanie zawodowe miało miejsce w Teatrze Polskim w Bydgoszczy przy okazji pracy nad „Turystami”. Tekst, tym razem wcześniej, napisał Artur Pałyga, a potem, w czasie prób, powstawały jedynie dopiski.

Robert Zawadzki (odtwórca głównej roli z w spektaklu „Wodzirej. Koszalin kulturakampf” w reżyserii Piotra Ratajczaka – przyp. red.) na swoim blogu kiedyś porównał tandem Panów do duetu Rodriguez - Tarantino. Nie napisał, skąd takie skojarzenie, ale być może chodzi o to, ze Panów współpraca gwarantuje ogromny sukces. W związku z tym chciałabym zapytać, jakie warunki trzeba spełnić, by dwóch niezależnych artystów chciało wciąż na nowo ze sobą współpracować?

Na pewno ważne jest otwarcie na drugiego człowieka, tolerancja, szacunek do siebie nawzajem i poczucie, że nie jest się dla siebie konkurencją. Na pewno trzeba mieć do siebie stu procentowe zaufanie, wypić w pubie niejedno piwo i nieraz pogadać prawdziwie o życiu – także tym osobistym, by razem zacząć w końcu odkrywać tajemnice, otwierać jakieś nowe przestrzenie, poszerzać horyzonty. Nie ma w nas ani agresji ani egoistycznego napięcia, w związku z czym umiemy się zrozumieć i jesteśmy czujni na wzajemne wrażliwości. I bez problemu możemy się krytykować. Arturowi się może nie podobać jakaś scena i głośno o tym powie i ja bez żadnej obawy urażenia go – mogę stwierdzić, że jakiś jego tekst zupełnie mi nie pasuje. I Artur idzie i pisze tekst jeszcze raz. Nie mamy jakichś ambicjonalnych problemów w naszych relacjach i nie leczymy naszą relacją własnych kompleksów. I wszystko to są cegiełki, składające się na fakt, że ze sobą pracujemy, co nie jest łatwe, bo przecież nasze zawody są szalenie egocentryczne.

A dlaczego pracujecie tym razem w Bielsku? Mam wrażenie, ze obaj Panowie jesteście w tak dobrym momencie swego zawodowego życia, ze bez problemu moglibyście zrealizować swój projekt w jakimś większym ośrodku teatralnym, a nie – co tu ukrywać – na prowincji.

Pewnie, że tak mogłoby być, ale ja uwielbiam takie przestrzenie. Ze mnie się śmieją, że jestem nomadem. Mi się szalenie podobają takie małe ośrodki. Zwykle można w nich spotkać ludzi, którym się naprawdę chce działać, którzy są otwarci na nowe doświadczenia. Zawsze się z tym spotykałem – czy w Wałbrzychu, czy w Koszalinie, czy w Lublinie, czy Olsztynie. Zawsze jest tu jakaś niesamowita energia. Oczywiście, nie przeczę, że można się też spotkać z potężną nieufnością, zacietrzewieniem, złą wolą.

Kompleksami?

No jasne, że też. Tylko, że prawda jest taka, że z moimi współpracownikami staramy się zarażać innych pozytywną energią, radością z bycia w teatrze. I często aktorzy w to wchodzą z dużym zaufaniem. Poza tym, w zeszłym roku na tygodniowych warsztatach bardzo dobrze spędzałem swój czas w Bielsku. I jak dyrektor zaprosił mnie po raz kolejny, to pomyślałem - czemu nie. Tym bardziej, że liczyłem, iż spotkam ciekawych ludzi. I tak też się stało.

A jakie emocje chce Pan wzbudzić u widzów najbliższym spektaklem?

Oj, to trudno powiedzieć. Na pewno spektakl jest dość zabawny, choć momentami i smutny i nostalgiczny i depresyjny. Jest taki, jakim jest życie. Banał łączy się z powagą.

A jakie plany na przyszłość? Znowu współpraca z Arturem Pałygą?

Tak, z Pałygą zdecydowanie. Teatr Współczesny w Szczecinie. „Obywatel Piszczyk” - spektakl inspirowany filmem „Zezowate szczęście” z Bogusławem Kobielą i filmem „Obywatel Piszczyk” z Jerzym Stuhrem. Zobaczymy, co ten obywatel Piszczyk w Szczecinie wykombinuje.  

Piotr Ratajczak - absolwent Wydziału Reżyserii krakowskiej PWST, na stałe związany z Teatrem Współczesnym w Szczecinie, kierowanym przez jedną z najbardziej wyrazistych postaci polskiej sceny, Annę Augustynowicz - jako reżyser i konsultant programowy. Członek komisji Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontrapunkt w Szczecinie; Od kilku lat realizuje projekty teatralne oparte na tekstach dramatycznych bielskiego dramaturga Artura Pałygi. Efektem tej współpracy są spektakle:

- na lubelskiej Scenie Prapremier In Vitro,wspólnie z Pawłem Passinim i Łukaszem Witt-Michałowskim wyreżyserował spektakl „Nic co ludzkie”; spektakl nagrodzony w prestiżowym Konkursie na wystawienie polskiej sztuki współczesnej , organizowanym przez Instytut Teatralny w Warszawie);

- w Koszalinie, w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym - „Wodzirej. Koszalin Kulturkampf”:spektakl inspirowany filmem Feliksa Falka "Wodzirej". 

-w Teatrze Polskim im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy -„Turyści;
wszystkie wymienione tytuły były obecne na prestizowych festiwalach i przeglądach (m. in. wspomniany już Festiwal Kontrapunkt, Festiwal R@port w Gdyni, zabrzańska Rzeczywistość Przedstawiona i inne.

Anna Hazuka
Dziennik Teatralny Bielsko-Biała
28 listopada 2009
Portrety
Piotr Ratajczak

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...