Tym razem nie będzie lambretty

rozmowa z Tadeuszem Bradeckim

Rozmowa z dyrektorem Teatru Śląskiego, Tadeuszem Bradeckim o ostatniej premierze sezonu w jego reżyserii - spektaklu "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" Williama Szekspira.

Małgorzata Bryl: Czy „Wszystko dobre, co się dobrze kończy” Williama Szekspira to sztuka, którą inscenizuje Pan po raz pierwszy? 

Tadeusz Bradecki:
Nie, inscenizuję ją po raz drugi. Pierwszy raz przygotowywałem tę sztukę dwa lata temu w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie z tym samym scenografem – Sławomirem Smolorzem. To przedstawienie jest do dziś w repertuarze tamtejszego teatru. Najnowszą inscenizację w Teatrze Śląskim przygotowujemy nieco inaczej, zachowując jednak wszystko, co wcześniej już się sprawdziło. Tym razem chciałem poprawić fragmenty, które niekoniecznie tam się udały, zatem nie jest to powtórzenie jeden do jednego. To jest po prostu drugie podejście do tego samego tekstu... 

M.B.: ...i chyba także spore ułatwienie w pracy nad nową premierą Teatru Śląskiego.

T.B.:
Prędzej chęć kontynuowania sukcesów, jakie odnosi moje zeszłoroczne przedstawienie, także inscenizacja komedii szekspirowskiej - „Poskromienie złośnicy”. Spektakl wciąż cieszy się fantastycznym powodzeniem wśród widzów, co przekłada się na pełny komplet na widowni i często stojące brawa. A jakie mieliśmy brawa miesiąc temu w Krakowie, a jaki dochód!  Spektakl zarobił na jednym wieczorze ponad dwadzieścia tysięcy złotych!

Tak naprawdę jednak względy finansowe to nie wszystko. Logika jest prosta - ze względu na to, że „Poskromienie złośnicy” zostało tak świetnie odebrane przez widzów, postanowiliśmy iść za przysłowiowym ciosem, wyczuwając potrzeby naszej publiczności. Jako dyrektorowi zawsze zależało mi na satysfakcji widzów i nic mnie bardziej nie cieszy niż widok wypełnionego po brzegi teatru. Mam nadzieję, że „Wszystko dobre...” powtórzy zeszłoroczny sukces i znów zabraknie biletów w kasach. Dlatego też zależało mi na tym, by pociągnąć pojedynek Kasi i Petrucchia z „Poskromienia złośnicy” w innym tekście i pierwszym pomysłem było „Wiele hałasu o nic”, czyli pojedynek miłosny Beatrice i Benedicka. W pierwszym zamyśle chciałem, by Benedicka obsadził Grzegorz Przybył, a Monika Radziwion Beatrice. Chciałem zobaczyć, jak te same dziwne podchody miłosne toczą się w innej konfiguracji. Tyle że Monika Radziwion, choć dalej dzielnie gra w „Poskromieniu złośnicy”, zmieniła plany życiowe i w połowie sezonu zwolniła się z etatu i jest u nas tylko gościnnie. W związku z tym pomysł wyjściowy stracił ręce i nogi, więc poszliśmy w stronę innego układu - do „Iwony, księżniczki Burgunda”, gdzie księcia gra Michał Rolnicki, a Iwonę Agnieszka Radzikowska, więc tutaj, we „Wszystko dobre...” Agnieszkę obsadziliśmy w roli Heleny, a Michała jako hrabiego Bertrama.  

M.B.: Czyli rodzaj teatralnego serialu w sensie swoistej ciągłości.

T.B.:
Mam nadzieję, że zostanie to tak odebrane. Nawet jest jeden element scenografii z „Poskromienia złośnicy”, który powraca we „Wszystko dobre...”.

M.B.: W poprzedniej sztuce przenosi pan akcję do XX wieku, stosując liczne cytaty z kultury popularnej. W jakich realiach czasoprzestrzennych umiejscowił pan tym razem bohaterów szekspirowskich?

T.B.:
Długo zastanawialiśmy się nad tym ze scenografem i zdecydowaliśmy się na coś, co zabrzmi bardzo eklektycznie. Dookreśliliśmy mianowicie trochę innym czasem posiadłość pani Hrabiny Rousillonu. Praktyka ukaże, jak to się sprawdzi. Jeśli chodzi o akcję w zamku, toczy się ona gdzieś na początku XX wieku – na to wskazuje między innymi odniesienie kostiumowe. Natomiast już w następnej części akcji, która rozgrywa się na dworze królewskim, popędziliśmy śmiało pięćdziesiąt lat na przód, by znaleźć się w czasach triumfu Edith Piaf. Z kolei akcję drugiego aktu, która przenosi się z Francji do Włoch, umiejscowiliśmy w na wskroś włoskim klimacie, w którym wiecznie suszy się pranie i świeci słońce. Trudno powiedzieć, w jakich czasach rzecz się tam rozgrywa, może to być krajobrazem współczesnym, ale też obrazem sprzed dwustu lat. Tym razem nie będzie lambretty i innego dopowiedzenia czasowego. Na końcu, zgodnie ze sztuką, wracamy do Rousillonu tam, gdzie wszystko się zaczęło. 

M.B.: W poprzedniej sztuce były także żywe i wyraźne nawiązania do tradycji komedii dell\'arte.

T.B.:
Tak, jednak tym razem materiał jest znacznie bardziej złożony i trudniejszy, więc podłączenie dell\'arte lub innego sprawdzonego mechanizmu jest mniej możliwe. Szekspir nieprzypadkowo przenosi akcję z miejsca na miejsce – w jego czasach teatr był swoistym kalejdoskopem, dzięki któremu można było szybko zmieniać obrazy. Może trochę tak, jak my to dziś czynimy z pomocą telewizji? Fakt ten stanowi jednak wyzwanie dla współczesnego inscenizatora. Innym utrudnieniem są wciąż przeplatające się przez sztukę tendencje melodramatyczne lub chwyty rodem z powieści przygodowej – nieoczekiwane zdarzenia i pędzenie z miejsca na miejsce.

M.B.: Poza tym „Wszystko dobre...”, podobnie jak inne komedie Szekspira, czerpiąc z tradycji farsy, jednocześnie zawiera drugie, refleksyjne i wcale nie takie optymistyczne dno. Na ile zatem prowokuje pan śmiech w tej sztuce?

T.B.:
Na tyle, na ile to rzeczywiście rozbawi publiczność. Nie czuję się kucharzem, który potrafi na dekagramy odmierzać komizm. Oczywiście pojawiają się, jak to u Szekspira bywa, gry słowem i dowcipy, które są dziś mniej lub lepiej zrozumiałe. Dlatego też czasem musimy szukać równoważników tamtego komizmu. Nie jestem w stanie inscenizować, rachując spodziewaną ilość śmiechu. Wiem natomiast jedno, że na pewno będzie dobrze tam, gdzie postaci będą ciekawe, wiarygodnie grane i wejdą ze sobą w atrakcyjną scenicznie relację. Mam nadzieję, że wówczas ktoś się uśmiechnie, a jeśli zdarzy się sytuacja bardzo niespodziewana, być może ktoś wybuchnie śmiechem. Druga strona medalu to rzeczywiście fakt, że są całe sceny w tym utworze, które nie są do śmiechu, co świadczy o tym, że to nie jest to w pełni utwór ani łatwy, ani przyjemny. Świat szekspirowski nigdy nie jest jednoznacznie biały lub czarny. Jak mówi jedna z postaci: „Tkanina naszego życia spleciona jest z różnobarwnych włókien”. Tam śmiech miesza się z przerażeniem lub groza z chichotem, ale, jak tytuł zapowiada, prawie wszystko dobrze się kończy.

M.B.: Fakt, że tegoroczny sezon Teatru Śląskiego zamyka komedia, ukazuje tendencję po „Poskromieniu złośnicy” chęci utrzymania ciągłości repertuarowej w graniu jednej komedii rocznie.

T.B.:
Tak, oczywiście i mamy nadzieję, że ta tendencja utrzyma się dłużej. Jednak zależy mi, żeby nurt komediowy był równie ambitny jak repertuar poważny. Oczywiście mogłem przechylić tę sztukę jednoznacznie w stronę melodramatu lub farsy, ale to wiązałoby się ze skrajnym uproszczeniem niejednoznaczności Szekspira. Poza tym, obawiam się, że nie zostałoby to przyjęte pozytywnie przez widzów, a Teatr Śląski nie może sobie pozwolić na to, by grać do połowy widowni. Tymczasem mamy już namacalne dowody w postaci spektakularnego odbioru „Poskromienia złośnicy”, że idziemy dobrą drogą doboru repertuarowego. Teatr, grając Szekspira zarabia, podczas gdy „Badenheim 1939”, które jest bardzo pięknym, poetyckim spektaklem o Holocauście już nie cieszy się takim zainteresowaniem – jest cud, gdy widownia jest zapełniona w siedemdziesięciu procentach. Jednak i tak jestem dumny z tego, że idąc przez trzy lata ambitną drogą twórczą, nie musiałem wprowadzać na deski teatru żadnej farsy. Spróbujmy dalej działać ambitnie i w bardziej skomplikowany sposób. Może widzowie, którzy tak dobrze bawili się na „Poskromieniu złośnicy”, zechcą odwiedzić nas na ostatniej premierze przed wakacjami. 

M.B.: Dziękuję za rozmowę.

T.B.:
Dziękuję bardzo.

Rozmawiała Małgorzata Bryl
Dziennik Teatralny Katowice
11 czerwca 2010
Portrety
Tadeusz Bradecki

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...