Umówmy się - jest nie najgorzej

"Umowa, czyli Łajdak ukarany", Teatr Narodowy w Warszawie

Choć najlepiej ostatnia premiera Teatru Narodowego też się nie prezentuje. "Umowa, czyli łajdak ukarany" na podstawie komedii Marivaux w reżyserii Jacques\'a Lassalle\'a to teatr wyrafinowanego kostiumu i wytrawnego smaku zdecydowanie dla wytrwałych... słuchaczy.

Słowa, słowa, słowa – chciałoby się rzec. Słowa, które w świecie bohaterów niewiele znaczą – podszyte fałszem stają się jedynie narzędziem nieczystej gry, z której nikt tak naprawdę nie wyjdzie bez szwanku. Pozbawione wartości obietnice, niedotrzymane zakłady, zerwane umowy. A oprócz tego słowa, których niebotyczna ilość – tym razem patrząc z pespektywy widza – może przytłaczać. Przewagi dialogu nad działaniem scenicznym nie da się nie zauważyć. Jest to wynik rzadkiej już dzisiaj metody pracy reżysera nad dramatem, polegającej na daleko posuniętej wstrzemięźliwości w wykreślaniu tekstu. Tym sposobem otrzymaliśmy spektakl, w którym akcja zawiązuje się, rozwija i rozwiązuje przede wszystkim w sferze werbalnej. Łatwo wówczas poddać się znużeniu, szczególnie gdy intryga robi się coraz bardziej zagmatwana, a na horyzoncie nie widać antraktu. Na szczęście przerwa pojawia się, mniej więcej po upływie 110 minut, może w nie najbardziej trafionym momencie dramaturgicznym, ale przypuszczalnie u kresu wytrzymałości większej części widzów. 

W tym przegadanym, co by tu dużo mówić, spektaklu, jest zrealizowanych kilka pomysłów, które zasługują na wyróżnienie.

Primo: reflektor na scenie. Jeszcze nie ukazała się nam scenografia w całej swojej okazałości, wciąż przesłania ją kurtyna. Widzimy tylko zwykłą lampę na statywie, jakiej używa się w teatrze czy filmie do oświetlenia pola gry. Pojawiają się pierwsi bohaterowie, widzowie zostają wprowadzeni w fabułę (kobieta – Wiktoria Gorodeckaja – w męskim stroju udaje się do posiadłości Hrabiny-Małgorzata Kożuchowska – w celu bliższego poznania przyszłego narzeczonego, Lelia – Grzegorz Małecki), zostaje zawarta pierwsza ugoda między przebraną panią a kompanem jej sługi, libertynem Trivelin (Jerzy Radziwiłłowicz, autor przekładu sztuki na język polski). Obserwujemy dopiero kulisy całej intrygi, wskazuje na to wspomniany reflektor. Kiedy kurtyna idzie w górę odsłania się monumentalna przestrzeń zdobiona drzewami namalowanymi na pionowych taflach plastikowych oraz płótno w jasnych barwach, imitujące nieboskłon. Teraz zacznie się przedstawienie.

W tym bardzo plastycznym, przyjemnym dla oka krajobrazie, w niezwykle estetycznie urządzonej przestrzeni, toczy się gra pozorów. Idzie w ruch maszyna wzajemnych podejrzeń, obłudy i nieuczciwych zagrywek. Tworzy się teatr w teatrze. W wykreowanym, pięknym świecie „kocham cię” znaczy tyle co „chcę twoich pieniędzy”. Ta sprzeczność niewątpliwie jest interesująca – podobnie jak umieszczenie w scenie wiejskiego wesela dziewczynki i chłopca, którzy nie zdając sobie sprawy z odbywającej się gry między głównymi bohaterami, naśladują taniec dorosłych. Teraz jeszcze niewinni, w przyszłości mogą podzielić ich los.

Secundo: śpiewacy w scenie finałowej. Kiedy już wszystko wyszło na jaw i każdy z bohaterów doświadczył gorzkiego poczucia przegranej, do posiadłości Hrabiny przyjeżdżają śpiewacy operowi. W czasie kolacji przy świecach, w której uczestniczą pani domu, Lelio i jego niedoszła narzeczona, muzycy wykonują poetycką pieśń, swoistą apoteozę miłości jako największego daru z nieba, jako uczucia, któremu należy oddać się całą duszą. Ten ironiczny komentarz pogłębia spustoszenie, jakie przyniosły rozegrane wydarzenia i pogrąża bohaterów w nieznośnym poczuciu straty. Każdy tutaj oszukał i został oszukany.

I tertio: ostatnie spojrzenie Trivelin’a. Z całym swoim dobytkiem pod pachą, w łachach, popijając wino, ogląda się na tę trójkę przegranych i… parska śmiechem. On nic nie stracił, dla niego to jeden z wielu epizodów, jakie mu się przydarzyły i jakie wydarzą się jeszcze nie raz w jego wolnym życiu. Nic nie znacząca dla niego historia, dla reszty jest życiową tragedią. Libertyn Trivelin, niczym się nie przejmując, idzie dalej.

Kolejno gasną świece. Pierwsza, druga, trzecia… Płomień ostatniej zdmuchuje ta, która zdemaskowała Lelia i nakręciła spiralę dalszej intrygi. Do niej należy decydujący ruch.

Klasyczny spektakl Lassalle\'a, z przykładem lepszego i gorszego aktorstwa, nudzi i intryguje. Pozornie oczywisty, kryje w sobie pewną zagadkę. Pozostaje tylko pytanie, czy widz będzie na tyle dociekliwy i wytrwały, by wydostać ją spod grubej warstwy przeciętności.

Anna Popis
Dziennik Teatralny Warszawa
9 marca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia