Unde malum?

W spektaklu Andrzeja Bubienia najważniejsi są nieobecni. W aspekcie doczesnym jest to stary Fiodor Karamazow - nie będący ani ciekawą, ani nawet wartą pokazania osobą, ale to jego śmierć z ręki mordercy jest przyczynkiem do rozważań, rozliczenia win, szukania motywów.
Jest i Ten drugi - Bóg. Od podstawowego wątku, jakim mogłoby być ojcobójstwo, odchodzimy do metafizyki, do rozważań o istocie dobra i zła, o Bogu właśnie, o wszystkich uniwersalnych kwestiach, z którymi ludzkość zmaga się od zarania dziejów: o wierze w Boga i wierze Bogu, moralności, miłości. Z nimi także zmagają się trzej bracia. Pierwszy z problemów nie jest wyraźny, naprawdę nie wciąga widza zagadka kryminalna, ledwie dostrzega jej istnienie. Czy to jej umniejszenie, czy podniesienie mistyki do roli nadrzędnej, czyni ze sceny arenę starcia skrajnych racji na temat wyznaczników dobra i granic zła. Przedstawmy zatem postaci tej tragedii... Nie, szeroki jest człowiek, zbyt nawet szeroki, ja bym go zwęził. Dymitr Dymitr Karamazow, najstarszy z braci, lekkoduch i hultaj, obiecany jednej kobiecie, oddany innej. Bujne życie towarzyskie, suto zakrapiane alkoholem, podsycane nierządem i zabawą nie przynosi mu chluby i szacunku w oczach rodziny. Widz również nie podejrzewa go o pokłady pytań egzystencjalnych, za to na Mytii bardziej niż na innych spoczywa wzrok egzekutorów. Wini go sąd i przysięgli, winią wszyscy poza Aloszą: on jedyny wierzy w czystość Dymitra. Jednak ten, unurzany w ojcowskiej krwi, jak w nienawiści do niego, nie jest w stanie się oczyścić. Szerokie ramiona i tubalny głos, tylko on na scenie "panem życia" - bez kompleksów i trosk, jedynych zmartwień przysparzają mu rozterki sercowe. Miewa rozważania natury religijnej, jednak Bóg jest dla niego bezdyskusyjny, bowiem stanowi poziom odniesienia dla moralności, wyznacza granice, bez tego człowiek nie poradziłby sobie z życiem i samym sobą. Takie wnioski wysnuwa późno, dopiero jako skazaniec, lecz nie jest jeszcze wszystko przesądzone - odkupienie win jest możliwe. Mitia nie jest chłopem o ciężkim umyśle, ale też i nie skowronkiem z myślą lotną, jak trel o poranku. Jest jednak lżejszy niż jego literacki pierwowzór. To zasługa wkładu aktorskiego. Dariusz Siastacz, mam wrażenie, dużo siebie wkłada w rolę. Działa to na korzyść Dymitra, który wychodzi ostatecznie na ofiarę swojej reputacji, a nie ograniczonego grubianina. Dwa stopnie wyżej... Alosza Dlaczego Alosza występuje z monastyru i wraca do Moskwy? Czy po to, by odnaleźć brata i go nawrócić? Może tak początkowo myśli, ale nie, powód jest inny: dlatego, że sam wątpi. A wiara to pewność. Nie uświadomił sobie tego tam, w klasztorze, zrozumiał dopiero w obliczu grzeszników podobnych sobie. Życie w fascynacji świętymi starcami było pozbawione prawdziwego dialogu, zarówno z bliźnimi, jak i zaświatami. Kontemplacyjna droga do świętości nie dla niego, on Karamazow. Tu, wśród żywych, niedawny zakonnik staje się spowiednikiem i powiernikiem wielu, odkrywa tajemnice zdarzeń, a i zakamarki własnej oraz cudzych dusz. Jeszcze dziecinny, chłopięcy, Alosza sam wyznaje starszemu bratu swoje podobieństwo do niego. Nie więcej niż dwa stopnie drabiny prowadzącej ku wieczności ich dzieli. Dariusz Majchrzak. Do niego należy początek Braci K. Aktor nie zachwyca dykcją, ale... ma gest. Nie w potocznym znaczeniu - ma gest sceniczny, jego postać tętni, cały jest bezgłośnym wyrazem. Co inni muszą wyrzec, co Grusza musi wykrzyczeć, on zamyka w jednym spojrzeniu. To aktor o niesamowitej mowie ciała. Postać Aloszki pozwala na taką grę, młody mnich jest najczęściej słuchaczem, odzywa się stosunkowo rzadko, nie prawi moralitetów i strofujących kazań. Jego twarz i gesty w momentach ważnych działają najsilniej. Jest blisko, jest na wyciągnięcie ręki od pierwszych rzędów, więc tym dokładniej dostrzegamy mimikę, fantastyczne drżenie całej sylwetki, skromną prostotę. Nie będąc demonem, bez wysiłku i premedytacji czaruje. - A mnie męczy Bóg. Tylko to mnie męczy. A co, jeżeli Go nie ma? - Jeśli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone" Iwan Iwana pamiętam, jak kurczy się pod marynarką, zaciąga poły, stawia kołnierz. Rozmawia ze Smierdiakowem, kuląc się niespokojny. Uważny w dyskusji, jego rozmówca jest niżej w hierarchii, ale nie jest głupcem, jego nie wystarczy omamić, bękart zna cały ród na wskroś, a przy tym jest przebiegły. Iwana pamiętam, jak krzyczy, jak kropelki śliny lecą w przestrzeń sceny, jak zwodzi brata, jak brata uwodzi...Chce wyrzucić z siebie suche fakty, jednak ładunek emocjonalny, jaki wkłada w słowa, przeczy zakładanej beznamiętności. Argumentuje tak silnie, tak dobitnie, że Alosza przytakuje, zrezygnowany wobec mocy brata i własnego dotychczas braku spostrzegawczości. Chciał prawdy od Iwana, szczerości i jednej tylko odpowiedzi. Nie spodziewa się chyba, że ją otrzyma, więc gdy tak się dzieje, zaniemawia. A my nie wiemy, czy Iwan drwi jeszcze, czy prawdę mówi. On jest najciekawszym z braci, jest niepoznanym, tajemnicą jest, zagadką mroczną. Pyta i poszukuje, rozważa istnienie dobra i zła w relacji z Bogiem, jest szczególnym "ateistą" - nie neguje istnienia bądź nieistnienia Boga, tylko nie godzi się z porządkiem Jego dzieła.. Iwana zagrał najlepszy z mężczyzn w tym spektaklu. On magnetyzuje rozmówcę, jego Iwan jest świetnym psychologiem, jest na tyle silny, że skłonny zrezygnować ze świata, żyć w nim, ale nie uczestniczyć. Rafał Kowal w drobnej postaci kryje pokłady energii, potrafi nimi dowolnie dysponować. Stwarza napięcie i grozę, ale i dystans. Nie zdradza swojego bohatera, nie daje go dostrzec, nie zdemaskujemy więc dzisiaj prawdziwego Iwana... Pogardza, a oderwać się nie może. Rakitin i inni Sześciu mężczyzn, trzy kobiety w fabule. W obsadzie pięć osób, 3+2. Jak nie liczyć, bilans wychodzi na minus. Sztuka nie poddaje się jednak statystykom. Wąskim nakładem sił udaje się stworzyć prawie trzygodzinne studium ludzkich zachowań, galerię charakterów w różnym stopniu złożonych i barwnych, wielowątkową i wielowarstwową fabułę. To adaptacja godna prozy mistrza Dostojewskiego. W Braciach K. nie ma ról słabych, nie ma przeciętnych. Każdy z aktorów ma co najmniej jedną cechę, która go wyróżnia, nadaje kształt jego postaci. Ale prawdziwymi osobowościami sceny tego wieczoru są kobiety. Każda z nich gra po trzy role, jedna żeńskie, druga męskie. Pierwsza w stałej konwencji spokoju, druga zmienna: dumna lub niecierpliwa, raz wulkaniczna, za chwilę cicha. W obydwu przypadkach ogromna ilość tekstu, spiętrzenie scen, zmiany tożsamości są wyzwaniem aktorkom. Brak wspólnej płaszczyzny odżegnuje nas od porównań, nie są rywalkami scenicznymi, nie stają w szranki o tytuł królowej wieczoru. Królowa jest jedna, znana od początku. Sylwia Gliwa ma trzy oblicza. Jako Grusza, miejscowa piękność, utrzymanka burmistrza swej mieściny, tańczy opętańczo. Zawraca w głowie Dymitrowi, a gdy on gotów swą wybrankę dla niej zostawić, odkrywa, że jej serce do dawnej miłości należy. Przewrotnie i ona jest Katią, wyniosłą narzeczoną najstarszego z Fiodorowiczów. Ta sama, która pląsa po scenie, wijąc się ekspresyjnie, teraz kroczy dostojnie, pełna majestatu. Dwie kobiety budzą uczucia odmienne niż w źródle: Gruszeńka bliższa jest i w odbiorze przyjemniejsza, Katii trudno współczuć. Aktorka przechodzi ciągłe metamorfozy z jednej w drugą, budząc szczery podziw. Ale dopiero będąc Lizą, obezwładnia. Fizyczna niemoc sprawia, że musi oddziaływać słowem. I czyni to - w bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeni. Jej głos: jednostajny i niemal bezbarwny (choć dźwięczny i słyszalny) nie pulsuje, nie zmienia się, nie stawia kropek i przecinków. Po prostu płynie - jak czas, jak woda, jak wszystko. Wypełnia salę jak powietrze - pozwala oddychać własnym rytmem. Spijamy słowa z ust aktorki, łaknąc następnych. Ten dziwny trans trwa i trwa, a kiedy kończy się, jakby powietrza brakło... Elżbieta Mrozińska, pojawia się tylko na początku. Jest na scenie może pięć, dziesięć minut, potem już tylko Diabeł, Rakitin i Smierdiakow zostaną. Wejście w rolę jest w każdym przypadku całkowite. Zamiast długowłosej rudej kobiety najpierw widzimy gładko zaczesanego eleganckiego jegomościa z laseczką i błyskiem w oku, który surowo rozprawia się z Aloszą, góruje nad nim fizycznie i intelektualnie w całym tym epizodzie. Najmłodszy Karamazow unika konfrontacji, kryje się pod płaszczem, kurczy na podłodze, podczas gdy stręczyciel podąża za nim, nie opuszcza, nie ustępuje. Diabeł włada polem, przestrzeń sceny należy do niego, pozostawia chłopcu nikłe możliwości obrony, wie, że jest mocniejszy. Ale nie kończy - powróci jeszcze, tak samo drwiący i bezwzględny. Oddanego sługę Gruszeńki, Rakitina, nie widzimy długo. Podobny do Diabła, zrównoważony, pewny swego. Świdrujące spojrzenie przenika i obnaża młodzieńca Obie te postaci łączy mentorski stosunek do Aloszy - uzurpują sobie prawo do pouczania chłopca, tyle że Rakitin jest życzliwszy, prędzej tłumaczy i radzi niż robi wyrzuty, odwrotnie niż Zły. Różni się od tych dwóch Smierdiakow w wykonaniu Elżbiety Mrozińskiej. Jej ciągle nie ma, jest za to szpetny zgarbiony starzec. Zadziwiające, jak można zagrać! Gra to jedyne narzędzie, którym posługuje się aktorka, byśmy zamiast jej ładnej twarzy, zobaczyli oblicze zabójcy Karamazowa. Chodząc wokół wysokiego stołu (to obok kilku prostych drewnianych krzeseł jedyny element scenografii), rozstawia na nim metalowe krzyże, niewielkie, z prętów bądź łyżeczek do herbaty sklecone. Surowa stal jest w stanie, o dziwo, złagodzić klimat rozmowy: krzyże pozwalają nie popaść w beznadzieję wobec sączącego się zewsząd zła. W obliczu tych krzyży wychodzi na jaw prawda okrutna, prawda o zbrodni, a także prawda o winowajcach. Wiemy już, że zabił Smierdiakow, ale krew spływa też z rąk innych. Wszak Iwan ogłosił, że wobec braku Boga wszystko wolno. Wraz z Nim zniknęła granica, którą Dymitr odnajdzie dopiero na katordze. Skazany niesłusznie, zdąży występki całego życia złożyć do odpuszczenia. Ale czy Bóg rzeczywiście jest, pozwalając osądzić niewinnego człowieka? Czy ów człowiek jest faktycznie niewinny? Może nie jest winien gestem ręki zadającej ciosy, ale winą daleko poważniejszą: życzeniem śmierci? Może tak samo winien jest też Iwan, co Smierdiakow? Każdy z nich jest inny i inna jego wina. A może od starego Karamazowa do Boga wcale nie tak daleko? To On wydał na świat dobrych i złych, i poszukujących, Fiodora dziedzice tak samo różni. I oni są winni jego śmierci. A kto Boga krzyżuje co dnia? Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w Gdyni Fiodor Dostojewski "Bracia K." na podstawie "Braci Karamazow" ("Bratja Karamazowy") przekład: Aleksander Wat reżyseria: Andrzej Bubień scenografia: Anna Sekuła muzyka: Piotr Salaber adaptacja: Andrzej Bubień choreografia: Olga Wąchała zespół muzyczny: Sebastian Wielądek, Kuba Ferenczak, Chris Alken realizacja nagrań muzycznych: Chris Alken producent: Marta Białkowska Obsada: Grusza (Agafiena Aleksandrowna), Liza, Katarzyna Iwanowa Wierchowcew - Sylwia Gliwa (gościnnie), Diabeł, Rakitin, Smierdiakow - Elżbieta Mrozińska, Iwan - Rafał Kowal, Alosza - Dariusz Majchrzak (gościnnie), Dymitr - Dariusz Siastacz Premiera: 01.12.2006r.
Bernadeta Sobczyńska
Dziennik Teatralny Trójmiasto
10 lutego 2008

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia