Upiornie wyśmienita rozrywka

"Frankenstein" - reż. W. Kościelniak - Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu - 33. WST

We współczesnym teatrze wyznacznikiem artystycznej jakości i wartości prezentowanych spektakli może być jedynie reakcja publiczności. Nie ma bowiem czegoś takiego jak teatr wysokich lub niskich lotów, żaden gatunek nie jest lepszy od innych i niczego nie powinno się - zresztą bardzo słusznie - zakładać z góry, zawsze licząc się z pozytywnym albo negatywnym zaskoczeniem. Najlepszym dowodem na to jest musical "Frankenstein" wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol, w reżyserii Wojciecha Kościelniaka.

Ta pozornie prosta i służąca wyłącznie czystej - ktoś mógłby rzec nawet bezrefleksyjnej rozrywce - w tym przypadku jest nie tylko bardzo ciekawym eksperymentem łączenia ze sobą inspiracji różnorodnymi gatunkami, ale i triumfem autorskiej koncepcji nad musicalowymi formatami kupowanymi na licencji, które z góry pomyślane jako produkt dla każdego gubią gdzieś po drodze niuanse i smaczki lokalnego poczucia humoru, czy kulturową czułość. We wrocławskiej inscenizacji nie zabrakło mądrego i wysublimowanego humoru sytuacji, błyskotliwego operowania plastyczną materią postaci bardzo wiarygodnie kreujących swoje role w wartkim toku narracji i anturażu fabuły. Wszystko to razem do złudzenia przypomina komiks (jedynie z nieco bardziej rozwiniętymi kwestiami niż: bumm-bach-bach!), w klimacie przedwojennych filmów grozy. Jednak nikt na grozę się tutaj nie sili, świadom w końcu prawdy, że żyjemy w czasach, kiedy wciąż zaśmiewamy się do rozpuku na horrorach, a codzienna rzeczywistość i zwykłe wiadomości w mediach dostarczają nam przesytu strachu. Zatem zamiast grozy do głosu dochodzi dowcipny dystans i ironia, choć puenta spektaklu już tak zabawna nie jest i zmusza widza do refleksji.

Tak pomyślany "Frankestein" to wprost idealne pole do popisu dla zaangażowanych w projekt aktorów. Sceny zbiorowe nie są przeładowane ozdobnikami, a indywidualne popisy aktorskie wyłaniają kilka ról będących prawdziwymi perełkami: matka Wiktora (Justyna Szafran), Igor (Bartosz Picher), Monstrum (Cezary Studniak), czy wreszcie iskra zapłonowa i smaczny "pieprzyk" - Agata, żona Ślepca (Justyna Antoniak). Nie jest to typowy współczesny musical również i pod względem muzyczno-lirycznym - znajdziemy tutaj tyleż samo utworów skocznych, symetrycznie skomponowanych i łatwo wpadających w ucho, co zaskakująco nierównych w swojej muzycznej fakturze, nie-popowych, trudniejszych do zapamiętania i zanucenia. W płaszczyźnie tekstowej pojawia się tym samym parę dysonansów, które początkowo mogą budzić obiekcje, jednak po poznaniu całości spektaklu, tłumaczą się one doskonale. Warto powiedzieć, że Rafałowi Dziwiszowi udało się stworzyć kilka tekstów na miarę największych autorytetów i wzorców w tym gatunku, choćby Tuwima czy Przybory. I jeśli czepiać się czegokolwiek w tym spektaklu, to może jego przesadnej długości spowodowanej kilkoma scenami, które - można odnieść wrażenie - pojawiają się jedynie dla usprawiedliwienia konwencji przedstawienia, a nie dla posunięcia akcji w zdarzeniach do przodu (na przykład scena w Wenecji). Atutów spektaklu jest tyle, że z pewnością trudno czas spędzony w teatrze uznać za zmarnowany.

O tych zaletach można by pisać jeszcze długo, jednak wolę zakończyć konkluzją: "Frankenstein" to owoc wysiłku ludzi, którzy z determinacją dążą do realizacji swojego pomysłu, a dodatkowo doskonale znają się na swoim fachu. Poza tym... "nie potrzeba mnożyć zdań, by powiedzieć czym dla pań i dla panów" ... Frankenstein!

Marek Kubiak
Teatr dla Was
4 maja 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...