Uwięzieni w nędzy swego losu

"Komediant" - reż. Waldemar Śmigasiewicz - Teatr Powszechny w Warszawie

Thomas Bernhard mawiał często: "Piszę, żeby się nie powiesić" i taką tragiczną świadomością obdarzał postaci swoich sztuk. Bohater Komedianta odznacza się równie wisielczym poczuciem humoru: Bruscon gra, aby nie umrzeć. Aby jeszcze nie umrzeć, aby odwlec to, co nieuchronne, kpi ze wszystkiego, gdyż z perspektywy śmierci wszystko wydaje się śmiechu warte. Powie to wprost: "w ogóle nie można nic zrobić / najwyżej się zabić / ale ponieważ się nie zabijamy / bo nie chcemy się zabijać [...] piszemy dla teatru / i gramy w teatrze / choćby to wszystko było czymś całkowicie absurdalnym".

Bezsens istnienia można pokonać rytuałem uprawiania sztuki. Niczym starożytny Tespis, bryczką załadowaną kostiumami i rekwizytami, Bruscon wraz z rodziną przemierza codziennie dziesiątki kilometrów, by w jakiejś gospodzie dać przedstawienie. Widzów może być kilku albo kilkunastu, zwłaszcza że wioski są biedne i słabo zaludnione. Za zapłatę starczy talerz rosołu, a jeśli szczęście dopisze, chińska maść do ucha. Spektakl pozostaje i tak niezbywalnym składnikiem życia, karnawałowym zwieńczeniem dnia. Gdy zawieszone zostają prawa rzeczywistości, bezkarnie można przymierzać cudzy los, a wyobraźnią przemieszczać się w rejony, do których wieprzowatość istnienia nie ma dostępu.

Parafrazując słynną maksymę Ludwika Wittgensteina, ulubionego autora i mistrza Bernharda, o granicach języka i świata, można powiedzieć: świat jest tak pojemny, jakim go sobie zdołamy wyobrazić. Człowiek pozostaje ofiarą własnej wyobraźni, klęska zaczyna się w jego umyśle. Każda nieprzystawalność wyobrażeń do rzeczywistości prowadzi do katastrofy, której sami jesteśmy sprawcami. W przypadku aktorów ów proces jest bardziej widoczny. Tylko najlepsi potrafią precyzyjnie oddzielać fikcję od prawdy i zostawiać role w garderobie. Bruscon, na tym polega jego klęska, cały czas pozostaje we władaniu fikcji, którą na jednakowych prawach zamieszkują postacie różnych epok i proweniencji. W jego sztuce Kolo historii występują obok siebie Cezar i Napoleon, Churchill i Maria Curie, Kant i Hitler, Metternich, Roosevelt i Goethe; jego wyobraźnia obejmuje obszary zbyt odległe, by można je było połączyć w koherentną całość. Nie potrafi wyłączyć wibrujących myśli, dlatego zostanie autorem schizofrenicznej sztuki i aktorem o zdezintegrowanej osobowości. Postacią tyleż tragiczną, co komiczną. Nieustanna praca wyobraźni daje mu poczucie siły i poczucie władzy, prawie nieograniczonej, tyle że bezcelowej.

Aktorstwo jest dla niego jednocześnie zawodem i sytuacją egzystencjalną. Bruscon Tadeusza Łomnickiego w prapremierowym przedstawieniu Erwina Axera mówił, przez trzy godziny wyrzucał z siebie tekst jakby w poczuciu, że gdy przestanie mówić, bohater przestanie istnieć. Niekończące się monologi bohatera stawały się tyleż ćwiczeniami świadomości, co konstrukcyjnymi przęsłami władzy. Nad rodziną i społeczeństwem. Bruscon był tyranem skąpym i okrutnym, szyderczym i podłym. Serdeczność stosował, by wyegzekwować masaż nóg, butelkę wody mineralnej albo zawieszenie kurtyny. Miłość do syna i córki podszyta była sadyzmem i ironią, do żony pretensjami o wszystko, ogólnie - służyła zniewoleniu rodziny. W podobnych celach używał potoków słów wobec właściciela gospody i jego żony, prymitywnych ludzi zajętych produkowaniem kiszek i karmieniem wieprzków. Kpił, ironizował, oskarżał i szydził, z rzadka okazywał biedakom współczucie. Należał do tych, którzy czuli się inżynierami dusz ludzkich, a przynajmniej artystami władającymi umysłami sprawniej niż politycy. Jako powołany do największych wzlotów posiadł umiejętność organizowania rzeczywistości, narzucenia jej własnego porządku. Kto zna rytuał - ma władzę, z tym że tej sprawowanej przez artystów można się poddać bezkarnie - nie dysponują aparatem przemocy.

Bruscon Łomnickiego, zafascynowany postaciami wielkich polityków, po prawdziwą władzę nie sięgał, ale jak najbardziej uwodził maluczkich. W odchodzącej epoce artysta był potęgą, sprawował rząd dusz i miał większy posłuch u ludu niż politycy. Tamten Bruscon sprzed dwudziestu lat był tworem mijającego czasu, gigantem bardzo już osamotnionym, choć jeszcze wtedy wielu miało złudzenia, że status artysty w wolnym kraju będzie podobnie wysoki jak za ancien regime\'u. Axer zamiast Mozarta, który byłby obrazą dla prowincjonalnego Utzbach, puszczał w przerwie marsz z Aidy Verdiego, który rzępolą orkiestry cyrkowe podczas parady słoni na arenie, a w ostatniej scenie pokazał zgliszcza prowizorycznej sceny w stodole. Nie miał specjalnych złudzeń co do zalewu barbarzyństwa i bylejakości. Jego spektakl ostrzegał przed ludźmi małego serca i jeszcze mniejszego talentu, dla których każda rewolucja jest szansą kariery, zwłaszcza gdy sprawnie posługują się frazesami.

"Komedianta" w Teatrze Powszechnym gra Kazimierz Kaczor, aktor bardzo dobry, ale nie gwiazdor, nie potwór, który umie i może wszystko, i nie geniusz przekraczający wszelkie normy. Jego Bruscon przypomina raczej przyzwoicie odzianego urzędnika trzeciej gildii niż artystę. Pozostaje zrównoważony i skupiony, dąży do celu metodycznie, sprawnie, ponieważ posługuje się rutyną. O niczym nie może zapomnieć, zwłaszcza o wygaszeniu świateł na widowni, które mogłyby zakłócić finał jego przedstawienia, więc kilka razy przypomina o nich właścicielowi gospody. Czasem tylko niezdolne dzieci doprowadzają go do furii, nie potrafią zagrać żadnej emocji, tak bardzo są sparaliżowane strachem przed surowym ojcem. Anna Moskal (Sara) i Michał Napiątek (Ferrucio), ubrani w dziecięce stroje, wyglądają, jakby zostali zatrzymani w rozwoju, jakby byli dziećmi specjalnej troski, a są po prostu tworem ojca despoty, który z chorobliwą wręcz satysfakcją pastwi się nad nimi. Paraliżuje je swoją ironią i wymaganiami tak, że nie potrafią już kroku zrobić normalnie. Ta przedziwna psychodrama poprawia mu nastrój, jednocześnie dowodząc, jak małym jest człowiekiem i jak złym artystą. Żona nie pokaże się ani razu (słychać tylko jej kaszel), podobnie żona gospodarza.

Obie znikły z woli reżysera, Waldemara Śmigasiewicza, który z obszernego tekstu Bernharda pozostawił najwyżej połowę. Wyciął wszystkie inwektywy wobec Austrii, jakimi autor szermował w rozgrywce ze znienawidzoną mentalnością własnego kraju i za które był tak silnie atakowany. Zostało Brusconowi obrzydzenie do zabitej deskami prowincji, zapyziałego Utzbach, gdzie los każe mu zarabiać na nędzny kawałek chleba, a raczej na miskę rosołu. Spotyka tam samych analfabetów, którzy oczywiście nie są w stanie pojąć jego sztuki Kolo historii, ale są w stanie go nakarmić. Analfabetę gra Krzysztof Stroiński w sposób niezwykły i przejmujący. W ciągu kilku pierwszych scen widzowie muszą przyzwyczaić się do niewyraźnej mowy prymitywnego człowieka. Aktor porusza się znanym sobie rytmem, wchodzi i wychodzi, jakby stale czegoś pilnował, niby słucha gościa zalewającego go potokiem słów, ale odpowiada rzadko albo wcale, skupiony nad czymś, czego długo nie rozumiemy. Jeśli już się odzywa, to dziwnie akcentuje słowa, zjada ich końcówki, tak że trudno zrozumieć, co mówi, ponieważ wydaje się zajęty sprawą ważniejszą niż występ aktorów. Musi poświęcić im trochę czasu, ale widać, że traktuje ich ze zniecierpliwieniem. W pewnym momencie pojawia się na podeście umieszczonym wysoko nad sceną w białym kitlu i w kaloszach. Przekrzykując warczące maszyny, woła do Bruscona, pytającego, co tam robi: "Dziś wypadają kiszki". Widza ogarnia pusty śmiech, zanim zrozumie, że przyczyną nie całkiem zrozumiałych zachowań właściciela gospody jest ubój wieprzków i produkcja wędlin - podstawa dochodów jego rodziny i powód do dumy. Urodził się w niedaleko - opowiada w pewnym momencie - ale był tak biedny, że dopiero w Utzbach znalazł pracę i żonę, czyli doznał społecznego awansu.

Pozostał analfabetą, ale nie głupcem, potrafi obsługiwać magnetofon, by puszczać z taśmy melodię do granej sztuki, a także ustawiać światła sceniczne, pokonując plątaninę kabli i grymasy artysty. Więcej rozumie, niż mówi, ale też robi więcej, niż można byłoby przypuszczać. Po zakończeniu Kola historii przynosi kasetkę i wypłaca z niej honorarium, choć na przedstawienie nikt nie przyszedł, a na parawanie zawiesza paczkę kiszek dla artystów. Obaj zatem, i artysta, i analfabeta, są więźniami nędzy swego losu. Nie chcą się z tym pogodzić dzieci, przekonane, że ojciec jest geniuszem, współczują mu, bo dar gospodarza traktują jak upokorzenie. W ujęciu Krzysztofa Stroińskiego prymitywny rzeźnik zachował zdolność współodczuwania na najbardziej elementarnym poziomie człowieczeństwa. Bardzo piękna rola, dla mnie główna w tym przedstawieniu, bliska przejmującej prozie Bernharda, pisarza, który potrafił z własnego okrutnego losu uczynić wielkie pisarstwo i zachować niezwykłą wrażliwość na ludzkie niedole, przede wszystkim psychiczne.

Tu chciałam wtrącić niewielką dygresję dotyczącą aktorstwa Krzysztofa Stroińskiego. Kilka tygodni wcześniej widziałam go jako Szamrajewa w Mewie Czechowa na deskach Teatru Narodowego. Nie jest to postać główna, bo raptem rządca majątku Sorina, zdradzany przez Polinę, kochającą doktora Dorna, i ojciec Maszy nieszczęśliwie zakochanej w Konstantym. Ten pułkownik w stanie spoczynku nie jest postacią sympatyczną, odmawia wysłania koni na wycieczkę do miasta, bo są potrzebne w gospodarstwie; zajęty pracą, nie udziela się towarzysko. Wydawałoby się, że to oschły, zdziwaczały człowiek, ale aktor spod szorstkiego usposobienia potrafi wydobyć jego duszę. Jak? W scenie z Arkadiną, gdy spotyka ją wzburzoną jeszcze po spotkaniu z Trigorinem, gdy błagała, by jej nie zostawiał, Szamrajew podchodzi i pyta o sławnego aktora, o to jak grał, jaki był, na czym polegała jego wielkość. Dla Arkadiny, egoistycznie zajętej sobą, to pytania z księżyca, ale dla Szamrajewa to moment ujawnienia autentycznych pasji. Krzysztof Stroiński znalazł sposób, by pokazać interesujące wnętrze bohatera.

Interpretacja Komedianta urzeczywistniona przez reżysera radykalnie obchodzi się z tekstem austriackiego autora, ale nie jest z nim sprzeczna, za cenę uproszczeń i jednostronności daje ironiczno-cierpką diagnozę naszych czasów. Artysta z przywódcy, przewodnika narodu stał się zwykłym wyrobnikiem; sztuka nie jest już zamiast wielu nieistniejących instytucji demokratycznego społeczeństwa, stała się tylko i po prostu sztuką, dodatkiem do dostatku. Rzadko występuje przed duże S; wraz z upadkiem dawnych wartości skończyły się czasy, gdy była ważna. Aktor dziś walczy nie o rząd dusz, lecz co najwyżej o resztki, ochłapy z pańskiego stołu. Pański stół to na przykład publiczna telewizja, gdzie ambitne pozycje walczą o miejsce z miernotą, bo godziny najlepszej oglądalności zostały zarezerwowane dla oper mydlanych i seriali politycznej żenady. Gdy każdy miał niewiele, potrafił, albo z konieczności musiał, raczej być niż mieć. Dziś słowo mieć wyparło słowo być tak dalece, że tylko ci, którzy mają niewiele, potrafią się tym ciągle podzielić. Ci, którzy mają sporo, pragną mieć jeszcze więcej.

Elżbieta Baniewicz
Twórczość
4 czerwca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...