Verdi miał pod górkę

"Ernani" - reż. Michał Znaniecki - Teatr Wielki w Poznaniu

Recenzja opery "Ernani" Giuseppe Verdiego w inscenizacji Michała Znanieckiego

Dlaczego Carlos dobierający się do Elwiry rozbiera tylko siebie? Dlaczego zwracający się do swoich żołnierzy Silva stoi na scenie sam? Dlaczego, śpiewając o gniewie, stoi bez ruchu - czy to nawiązanie do starej konwencji operowej, a może rezultat zniedołężnienia? "Ernani" Giuseppe Verdiego w reżyserii Michała Znanieckiego rodzi wiele pytań, a niektóre rozwiązania wywołują mieszane uczucia - tak jak wznosząca się pod ostrym kątem scena. Wokaliści przemieszczali się po niej chwiejnym krokiem, a tylko na samym dole bez problemów z utrzymaniem równowagi mogli zaśpiewać swoje partie. Największe uznanie po raz kolejny należy się znakomitemu chórowi Opery, który wypadł zdecydowanie najlepiej.

"Ernani" to tragiczna historia miłosnego czworokąta z wielką historią w tle. Stary hrabia Don Ruy Gomez de Silva ma zamiar poślubić swoją siostrzenicę i narzeczoną Elwirę. O jej względy zabiegają równocześnie Don Carlos (przyszły król Hiszpanii Karol V) i tytułowy Ernani - rozbójnik ukrywający swoje szlachetne pochodzenie.

W "Ernanim" Znanieckiego scena przypominała ogromny, pochylony fragment kościelnej rozety, symbolizującej "stałą i starą tradycję". Na scenie stały krzesła - każda postać miała własne. W zależności od rozwoju akcji krzesło było przemieszczane (np. znoszone z góry sceny dla króla Karola V), odarte z dekoracji (usunięcie kwiatów, czyli marzeń z krzesła Elwiry) lub zniszczone (chór symbolizujący społeczeństwo niszczy krzesło wyobcowanego rozbójnika Ernaniego). Pomysły te - same w sobie interesujące - w realizacji nie do końca się sprawdziły. Pierwszy akt miał pewnie rozgrywać się w świecie rządzonym starymi tradycjami, czyli na rozecie, która w akcie czwartym jest potłuczona, co oznacza zniszczenie dotychczasowego porządku. Nie do końca czytelne były analogie pomiędzy "modyfikacjami" krzeseł a losami bohaterów. Zastanawiające były też zachowania sceniczne tychże bohaterów. Hrabia Silva to ledwo trzymający się na nogach starzec o chwiejącej się głowie, którego podtrzymują wierni słudzy. Pod koniec trzeciego aktu Silva dostaje zawału (lub mdleje), na początku czwartego wjeżdża do zamku Ernaniego na wózku inwalidzkim, by w finale umrzeć na (kolejny?) zawał, widząc popełniających samobójstwo Ernaniego i Elwirę. Czy to dobry pomysł na tę rolę?

Jeśli chodzi o wykonawców, najlepsze wrażenie zrobił Luca Salsi w roli Carlosa. Wokalnie poradzili sobie również Barbara Kubiak jako Elwira i Marco Vinco w roli Silvy. Emmanuel di Villarosa, śpiewający partię tytułowego bohatera, chwilami sprawiał wrażenie, jakby był zmęczony. Zaś orkiestra opery poznańskiej pod batutą Mieczysława Nowakowskiego, poza nielicznymi niedociągnięciami technicznymi, akompaniowała wokalistom dość sprawnie. Muzycy wychwytywali niuanse, decydujące o dramaturgii muzycznej dzieła Verdiego. Jednak tempa, które dyrygent wybrał, mogłyby być wolniejsze, zwłaszcza w pierwszym akcie.

I tylko chór Opery w każdym wejściu brzmiał porywająco. Oby kolejne poznańskie premiery operowe można było określić już tylko tym jednym słowem.

Martyna Pietras
Gazeta Wyborcza Poznan
26 października 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia