W cyrku ludzie uśmiechają się przy umieraniu

"Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze?" - reż. Justyna Kowalska - Teatr im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem

Proza Aglai Veteranyi to samograj. Oparty na niej świetny spektakl Teatru Witkacego "Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze" rozszerza nam jeszcze bardziej przestrzenie wyobraźni i pozwala bezpiecznie "dodrgać". Uwielbiam prozę Aglai Veteranyi - zmarłej w 2002 r. szwajcarskiej pisarki pochodzenia rumuńskiego, która wychowała się w cyrku krążącym po Europie Zachodniej. Popisowym numerem jej matki było wiszenie za włosy pod kopułą cyrku. Kiedy co wieczór matka wykonywała ten numer, mała Aglaja umierała ze strachu. Żeby stłumić lęk, przypominała sobie rumuńską bajkę o tym, jak dzieci gotuje się w mamałydze. Opowieść okrutną.

Śmierć w jej życiu czaiła się na każdym kroku. Była obecna podczas każdego występu jej bliskich. Otaczała małą dziewczynkę ze wszystkich stron i towarzyszyła jej w dorosłym życiu. Bo jak pisała: "Jesteśmy o wiele dłużej martwi niż żywi. Dlatego jako umarli potrzebujemy dużo więcej szczęścia".

Prawosławny, magiczny świat Rumunii, z którego rodzina pisarki zabrała wiele zabobonów i wierzeń, zderzał się z zachodnim życiem pełnym dostatku i komercji. Rządzące się swoimi prawami wędrowne życie cyrkowców ze szwajcarskim internatem, w którym był porządek, mundurki, zakazy i kary. Gorliwe modły do gipsowej Matki Boskiej, znaki krzyża na każdym kroku, pobożność przesadna i jednocześnie powierzchowna, a z drugiej strony sprzedawanie ciała nieletniej córki czy współżycie seksualne jej siostry z ojcem. W takiej atmosferze wychowała się pisarka. Jej życie było gotową literaturą.

Aglaja Veteranyi tylko je opisała. I aż. Opisała językiem specyficznym, oryginalnym. Być może trochę dlatego jej tak wyszło, że języka niemieckiego, w którym pisała, zaczęła się uczyć dość późno. W rodzimym języku pisze się inaczej. Jej proza to krótkie, proste zdania, które mają niesamowitą przestrzeń. I rytm m.in. przez powtórzenia, wyliczanki. Aglaja Veteranyi opowiada jak dziecko i patrzy na świat oczami dziecka. Buduje światy surrealne, pełne rozedrgań i emocji. Bliskie prozie poetyckiej.

Czy Bóg mówi w obcych językach? Czy rozumie też obcokrajowców? A może anioły siedzą w małych szklanych kabinkach i robią tłumaczenia?! czy rzeczywiście w niebie jest cyrk? Albo "Wszystko we mnie się rozpuszcza, a wiatr wieje przeze mnie na wylot. Najbardziej chciałabym być taka, jak ci ludzie z zewnątrz. Tam wszyscy umieją czytać i znają się na wszystkim, mają duszę z białej mąki".

Choć wiedziałam, że Aglaja Veteranyi to samograj, już dawno nie szłam na żaden spektakl z taką ciekawością, jak na premierę w Teatrze Witkacego "Dlaczego gotujemy dziecko w mamałydze" w reżyserii Justyny Kowalskiej (także odtwórczyni głównej roli). Spektakl zbudowany jest nie tylko ze słów, ale poruszających wymownych obrazów, które pozostają po wyjściu z teatru. Ma swój rytm, tak jak w prozie Veternayi.

Centralnym punktem na scenie jest olbrzymie cyrkowe koło, które uruchamia wyobraźnię widza. Zegar? Ruletka? Przyrząd do łamania kołem? Diabelski młyn? Koło życia i śmierci? Ważnym elementem jest też niebieska chustka, którą bohaterka zawsze ma przy sobie. Dziewczynka wyobraża sobie, że to woda. Chustka pozwala jej być nad morzem podczas pobytu w kolejnym hotelu albo w oczekiwaniu na występ matki.

Chustka jest jednym z nielicznych stałych elementów podczas wiecznej wędrówki cyrkowego wozu. W ostatniej scenie spektaklu dziewczyna rozkłada chustkę, zdejmuje buty i staje na chustce symbolizującej wodę. Tak w rzeczywistości zakończyło się życie 40-letniej Aglai Veteranyi, która utopiła się w jeziorze. Na brzegu pozostały po niej tylko buty.

Śmierć jest zawsze blisko, na wyciągnięcie ręki. Przeraża, ale i pociąga. Bohaterowie pieką ciasto grysikowe w ofierze za zmarłych i dzielą się ze zmarłymi każdym kieliszkiem wódki. W obcych miastach odwiedzają groby obcych ludzi. Bohaterka mówi "Najbardziej chciałabym być martwa". Cyrk staje się symbolem życia jako wiecznej tułaczki, wędrówki. Bycia wszędzie obcym. - Ile może być zagranic? - pyta na scenie Aglaja. Jest też - dziś szczególnie wymowny - motyw uchodźcy.

Scena ma swoje wyraźne granice. Oni są w niej zamknięci, są po drugiej stronie. Kłamią, bo chcą być po naszej, bo marzy im się lepsze życie. I dostają status uchodźcy. W tym spektaklu bohaterowie przekraczają i te dosłowne granice, i te przenośne. Za jedną z tych granic jest śmierć.

To także spektakl o prawdzie, albo raczej o wielu prawdach. Każdy dostaje pożywkę dla własnych odczytań refleksji. Bo na tej wydzielonej czerwoną linią granicy dzieje się dużo pomiędzy słowami i obrazami. I do tego świetna gra na gitarze basowej Michała Sarapaty i znakomity Marek Wrona w roli ojca. I trafiona gra Justyny Kowalskiej (która nie jest z zawodu aktorką) - jej deklamacja i pewna sztuczność świetnie pasują do opowieści o tym umownym świecie. I szczypta humoru, groteski i surrealizmu, które powodują, że te strrrraszne światy, nie takie aż straszne.

Ze spuszczoną głową i smutkiem z tego spektaklu nie wyjdziecie, ale słowa i obrazy będą za wami chodzić. Mam nadzieję.

Na marginesie:

Słowo "dodrgać" ukradłam pisarce Annie Janko. Rozedrgana i emocjonalna proza Aglai Veteranyi nie pozwala czytelnikowi pozostać obojętnym. Te drżenia niczym w fizyce przechodzą na nas. Spektakl w Witkacym porusza nas podobnie, ale i daje swoisty rodzaj "bezpiecznika". Pozwala nam "dodrgać" bez myśli o pozostawieniu własnych butów na brzegu czy śmierciach mniejszych np. poprzez utopienie swoich emocji w butelce.

Beata Zalot
Tygodnik Podhalański
23 sierpnia 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia