W efekcie narodził się Edward Hyde

„Jekyll & Hyde" - reż. Sebastian Gonciarz - Teatr Muzyczny w Poznaniu

„Cnoty moje tymczasem drzemały, a złe instynkty, rozbudzone przez ambicję, niezwłocznie skorzystały z okazji. W efekcie narodził się Edward Hyde."

Efektowne wokale, uczta dla oka i uszu spowodowana imponującą świadomością ciała poznańskich tancerzy, aktorów oraz uzdolnionych muzyków, a to nie koniec – scenografia i efekt po spektaklu – owacje na stojąco, gwizd zaczarowanej widowni, wzruszonej historią miłosną oraz tragizmem głównego bohatera, ciarki na ciele i „trzeźwienie" po niesamowitej dawce wrażeń, jaką my, widzowie otrzymaliśmy od cudotwórców Teatru Muzycznego w Poznaniu. Emocje po musicalu mówią same za siebie – kunsztowny i chwytający za serce powrót Dr Jekylla, symbolu psychopatologicznej dwoistości psychiki ludzkiej, a także budzącego się nocą w nim Edwarda Hyde, wprowadzają w mroczny nastrój wiktoriańskiej epoki.

„Jekyll & Hyde" to nasycony tragizmem musical. Sam gatunek teatralny należy w zasadzie do bardzo kosztownych produkcji. Mamy tu angaż, w tym wielozadaniowość artystów, by jednocześnie uzyskać efekt tego, co znamy i czego oczekujemy, jednakże chcemy też świeżości, a przy tym nowych interpretacji, utartego przecież dzieła - by się nie wynudzić. Stosuje się zabieg lekkiego odejścia od tej pierwotnej wersji, choć nie na tyle znaczny, by odejść od „szkieletu". W taki sposób musical ma za zadanie przykuć uwagę widzów, by wybrali ten, a nie inny spektakl, w tym, a nie innym Teatrze, co znakomicie się udało Teatrowi Muzycznemu w Poznaniu. W skupieniu przyglądałam się mrocznej historii lekko szalonego naukowca, próbującego udowodnić prawidłowość jego badań nad złem w człowieku. Niestety miałam wrażenie, że oprócz kilku osób siedzących nieopodal mnie, nie każdy w tak bacznym skupieniu słuchał i chłonął to, co działo się na scenie. Człowiek, który przychodzi do świątyni sztuki, czyli do Teatru powinien zachować pewne, chociaż szczątkowe zasady kultury, jednakże moi sąsiedzi na widowni, chyba nie do końca wiedzieli, dlaczego się tam znaleźli, co więcej sam widok obcowania kobiety i mężczyzny na scenie wywołał u nich śmiech i niesmaczne żarty – dosyć niedojrzała reakcja.

„Jekyll & Hyde" zagrano około 1,5 tysiąca razy, a premiera wypadła w Teksasie. Po 7 latach musical wkroczył na scenę Broadwayowską. Autorem muzyki był Frank Wildhorn, z którym współpracował Steve Cuden, odpowiedzialny za libretto. Wspólnie dokonali adaptacji mrocznej noweli Roberta Luisa Stevensona o psychopatologicznej dwoistości natury ludzkiej, której uosobieniem miał być szalony naukowiec Dr Jekyll, zmieniający się pod osłoną nocy w bezwzględnego mizantropa Edwarda Hyde. Punktem wyjścia jest mityczny eliksir, dokonujący zmian w osobowości głównego bohatera, zabarwiający horrorem charakter noweli. Musical „Jekyll & Hyde" po raz pierwszy w Polsce wystawiono w Chorzowie.

Poznańska wersja znakomicie od samego początku radziła sobie z realizacją motywu. Myślę, że grana na Brodwayowskiej scenie, nie odbiegałaby poziomem. Pierwsze dźwięki wokalu aktorów przy akompaniamencie wspaniałej orkiestry, znajdującej się pod sceną, wprawiły moje ciało w drżenie oraz zaparły dech w piersiach. Dotyczy to zarówno ról głównych, jak i chóru. Smutne przeżycia, próba utrzymania się z prostytucji w IX-wiecznym Londynie przy anielskim śpiewie i genialnym vibrato Lucy (Marta Wiejak), jej walka o lepszą przyszłość, przemoc fizyczna i seksualna oraz naiwna nadzieja na prawdziwą miłość spowodowały we mnie ogromne wzruszenie, a owocem tego były łzy w oczach, co raczej rzadko się u mnie zdarza. Kobieta z przykrymi doświadczeniami do końca liczyła, że jej los się odmieni, jak mówi stare przysłowie: „nadzieja umiera ostatnia". Niestety sama bohaterka ginie we własnym łóżku – miejscu oddawania się rozkoszy, z podciętym gardłem przekonana, że kiedyś spotka prawdziwą miłość. Jej tragiczny koniec zafundowała nieludzka kreatura, alter ego Dr Jekylla, Edward Hyde. Podobne odczucia miałam słuchając śpiewu Edyty Krzemień (wcielającej się w rolę Emmy Carew). Łzę uroniłam też podczas duetu Janusza Krucińskiego właśnie z Krzemień. Scena rozmowy kochanków, którym świat absolutnie nie sprzyja, przypominał mi kadr z Disneyowskich filmów animowanych, oglądanych w dzieciństwie. Skala głosu aktorów, akompaniament niesamowitej orkiestry i kunsztowna ruchoma dekoracja przeniosła nas, widzów, do nocnego nieboskłonu nakropionego gwiazdami, a sama scenografia uruchomiła moją wyobraźnię na tyle, by nasunąć skojarzenie ze sceną rodem z „La La Land", gdy główni bohaterowie znaleźli się w planetarium. Mogliśmy przyglądać się intymnej rozmowie dwojga zakochanych ludzi. Bycie uczestnikiem tego cudu, który wydarzył się na scenie to dla mnie prawdziwy zaszczyt. Z przyjemnością oddałam się tej muzycznej rozpuście.

Moje serce definitywnie skradł Janusz Kruciński jako Jekyll oraz Hyde. Talent wraz ze świetnym warsztatem aktorskim tego człowieka można podziwiać zwłaszcza, gdy bohater, w którego wcielił się aktor znalazł się w laboratorium i próbuje podjąć walkę pomiędzy dwoma osobowościami: sprawiającym wrażenie dobrego Jekyllem i uosobieniem zła Hydem. Finał jest nieziemski: jeden człowiek – dwie różne odsłony, świadomość ciała i genialne oddzielenie obu protagonistów. Podczas przyglądania się całemu musicalowi, czuje się pełen profesjonalizm. Mamy więc dobrodusznego, często zakłopotanego Dr Jekylla, którego nikt nie rozumie oprócz przyjaciela Johna. Uczesany, w okularkach, uprzejmy i zapatrzony z wielką wiarą w osiągnięcie sukcesu swojego wynalazku. Kruciński dobrze skleił się z rolą i przyjemnie się go oglądało w takiej odsłonie, jednak zdecydowanie moje serce należy do barbarzyńskiego i dzikiego Edwarda Hyda. Zmiana tonu głosu, szaleństwo wylewające się z oczu, rozwichrzone włosy i zwierzęcość przy dokonywaniu morderstw, wbiły mnie w fotel – zamarłam z wrażenia. Słowem – majstersztyk!

Musical obnażył też kościelne „brudziki". Mamy więc duchownego, który raczej „dobrem nie grzeszy". Przeciwnie: w teorii członek Rady powinien być wzorem cnót, zwłaszcza osoba związana z kościołem. Nasz londyński Biskup to przeciwieństwo, uosobienie IX-wiecznej kościelnej hipokryzji oddającej się rozkoszom w brudnym tanim „burdelu" z wulgarną kobietą. Jego kostium oddaje świetnie to, co w duszy – piekielne płomienie na szacie, ośmiesza jego „cnoty". Jak ginie nasz ksiądz? Zamordowany w domu uciech przez rozwścieczonego Edwarda Hyde'a.

Muzyka dobrze wkomponowana w charakter scen: dramatyczna oraz niekiedy bardzo „ciężka" podkreślała mrok i tajemniczość. Gdy zaproponowano nam miłosne sceny, pełne wzruszeń, dźwięki zmieniały się na takie, które wywoływały skojarzenia z miłością i ukojeniem. Dalej przy zwiększeniu dynamiki akcji, partiach chóralnych, odczuwało się narastający niepokój, zwiększony produkcją dymu w scenach budzących grozę. Jednak mam jedno zastrzeżenie, które wywoływało lekkie zmęczenie. Wydaje mi się, że partii śpiewanych było ciut zbyt dużo i odczułam lekkie przeciążenie. Akcja niekiedy stała w miejscu, by wysłuchać kolejny muzyczny numer, rozciągający się w czasie. Musicale rządzą się odmiennymi prawami, jednak było to za bardzo przytłaczające, przez co nieco zgubiłam sens niektórych scen i działań postaci.

Biorąc pod uwagę całokształt „Jekylla& Hyde" uważam, że znakomicie przygotowano ten musical. Wytańczony, zaśpiewany, odegrany perfekcyjnie. Wzbudził we mnie refleksję, czy w każdym człowieku nie drzemie Edward Hyde – jakiś pierwiastek barbarzyństwa, okrucieństwa czy po prostu zła.

Foto: Tomasz Łozowicki

 

Wiktoria Piotrowska
Dziennik Teatralny Poznań
28 kwietnia 2022

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia