W rytmie niemieckiej opery

"Latający Hollender" - reż. Mariusz Treliński - Opera Narodowa w Warszawie

Holender tułacz, pierwsza prawdziwie wagnerowska postać, stał się też bohaterem Mariusza Trelińskiego. Wybór realizowanych przez reżysera oper zdradza upodobanie do bohaterów "romantycznych", osamotnionych, wybitnych, nieprzeciętnych, cierpiących z powodu nieszczęśliwej miłości. Ból istnienia dotyka też Latającego Holendra

Niepokój, dotyczący egzystencji, porządku świata i związane z tym ukazywanie różnych jego aspektów - dezintegracji świata, a jednocześnie doszukiwania się w życiu sensu - odzwierciedla strona wizualna zarówno jego filmów, jak i spektakli operowych.

Dotychczasowe inspiracje i nurtujące problemy odnajdował Treliński w wielkiej literaturze i muzyce, przede wszystkim w dziełach z XIX i XX wieku: u Dostojewskiego, Witkiewicza, Puszkina, Verdiego, Czajkowskiego i Pucciniego. I wreszcie przyszedł czas na Wagnera i niemiecki romantyzm. Sięganie po trudną partyturę wagnerowskiego dramatu muzycznego było dla reżysera nie lada wyzwaniem.

Latający Holender (oryg. tyt. Der fliegende Holländer) to niemiecka opera romantyczna w trzech aktach. Premiera odbyła się w Dreźnie w 1843 roku. Libretto opery oparte jest na jednym z opowiadań Heinricha Heinego Z pamiętników pana Schnabelewopskiego. Opowiada o przeklętym żeglarzu skazanym na tułaczkę po morzach, do czasu, aż znajdzie kobietę i dożywotnio dochowa mu wierności.

W ostatnich realizacjach (Turandot, Traviata, Orfeusz i Eurydyka) Treliński współpracował ze scenografem Borisem Kudličką. Inspirowała ich współczesna technika, fotografia, kino, sztuka współczesna i pop kultura. Latający Holender został zainscenizowany skromniej i oszczędniej - bez ekstrawagancji, jaskrawości i krzykliwości barw. W inscenizacji nie ma technicznych konstrukcji scenograficznych, ale ważną rolę w przedstawieniu pełni plastyka świateł. To za ich pomocą artyści wyostrzają interesujące wątki, wydobywając postaci z mroku czy tworząc miejsce mroczne, niebezpieczne. Zgaszenie kolorów jest silne, zupełnie jakby bohaterowie funkcjonowali w przestrzeni oparów, mgieł, dymów, ciemnych głębin. Jako centralny element artysta wykorzystuje wodę, która wypełnia cały spektakl (70 tysięcy litrów wody), oświetlaną chłodnym światłem o stonowanej intensywności barw, błękitu, granatu, zieleni, turkusu i szarego. Kluczowym elementem scenografii jest tafla wody i deszcz, towarzyszący niemal każdej scenie (to nie pierwszy spektakl twórców, gdzie obecny jest żywioł wody - w operze we Frankfurcie w Podróży do Reims cała scena została zatopiona w wodzie, a w La Boheme deszcz bije o okna klubu "Momus"). Dzięki takim zabiegom wizualna strona przedstawienia zachwyca - jest po prostu piękna. W pamięć szczególnie zapadają sceny przenikania się ścian tryskającej z góry wody, stwarzającej wrażenie ulewy i pary wypuszczanej z prawej kulisy, co nadaje scenie charakter miejsca nieodgadnionego. Na długo zostają odgłosy spadających pojedynczych kropli wody. Są echem, szumem, aurą całego spektaklu. Na ustawionych w głębi sceny prostokątnych prospektach oglądamy przenikające się wizualizacje. Są to zarysy kobiecych nagich ciał. Po ścianach "płyną" bąble wodne.

Zanim zabrzmi uwertura, na scenie pojawia się kobieta w welonie i sukni ślubnej. Poza lśniącą, wielką kulą, która wisi wysoko, na scenie nie ma żadnych elementów. Brak obiektów scenicznych nadaje scenie wrażenie surowości. Dziewczyna wkracza na podest z ciemnej głębi sceny. W rękach trzyma kwiaty. Z początku jest melancholijna, kładzie się przodem do widowni i brodzi ręką w tafli wody. Nagle się ożywia, tańczy i dynamicznie przebiega scenę. Po chwili pluszcząc się w wodzie, wykonuje gesty bezładne, zrzuca z siebie welon i suknię (z podobnym początkiem spotykamy się w Orfeuszu i Eurydyce, "uwerturą" w filmie "Egości" Mariusza Trelińskiego jest też podobny transowy niejako taniec dziewczyny z psychodelicznym techno w tle).

Pierwszą część spektaklu wypełnia grupa norweskich marynarzy pod dowództwem Dalanda. Burza uniemożliwia im powrotną drogę do domu. Nagle pojawia się Holender, tajemniczy kapitan statku-widma. Wkracza na scenę z ciemnej kulisy, jakby wyłonił się z nieznanej morskiej przestrzeni, przybył z nikąd. Zapowiedzią tego wejścia w świat żywych jest powstający z wody człowiek. W przyciemnionym świetle widać skurczone, podnoszące się pomału ciało. Bohater snuje opowieść o swoim przekleństwie "wiecznego tułacza". Co 7 lat wychodzi na ląd w poszukiwaniu kobiety, która jedynie dożywotnią wiernością zdejmie z niego klątwę. Daland skuszony bogactwami Holendra obiecuje wydanie mu swej córki, Senty. Te bogactwa, to syto zastawione stoły, wniesione na scenę przez załogę kapitana. Zastanawiające jest nagłe pojawienie się w tej scenie dwóch marynarzy, którzy w miłosnym uścisku tanecznym krokiem przemierzają wokół stołów. Na okręcie pojawia się wiatr, imitowany przez dynamicznie przebiegających scenę mimów. Pęd rozkołysał wodę na wszystkie strony. Druga część spektaklu to zabawa w porcie. Z głębi sceny wyłania się dom (altana? szklarnia?) z powybijanymi szybami. Z prawej strony widnieje neon: "Welkomen". Pomieszczenie wypełnione jest kobietami, które z pożądliwością oczekują na żeglarzy. Wśród nich jest Senta. Zamyślona, marzy o Holendrze, który wkrótce przybywa. Odbywają się zaręczyny. Ostatni akt to żegluga morska. Marynarze chcą stawić opór burzy, bawią się i piją. Słychać tylko ich śpiew - chór został schowany w orkiestrionie i po obu stronach balkonów. Tu, wśród rozwiązań scenograficznych istotnym elementem świata przedstawionego jest podest - dryfująca tratwa, na której stęsknione i spragnione kobiety oczekują marynarzy. Ich taniec w wodzie wydaje się demoniczny (przywodzi na myśl młodopolski taniec śmierci danse macabre), półnagie wiją się w wodzie niczym opętane. Stworzona w tej scenie przestrzeń jest odrealniona. Wszystko może się wydarzyć. Senta jest gotowa do ślubu, wkracza na scenę w białej sukni, powoli, jak w prologu. Tancerki znikają w kulisach. Słychać jeszcze ostatnie spadające krople i szum rozkołysanej wody. Tworzy to obraz przestrzeni morskiej po burzy. Zjawia się zakochany w Sencie Eryk, zaczyna wspominać ich dawne relacje, chciałby, aby Senta była mu wierna, okazała uczucie. Rozmowę słyszy Holender, interpretuje to jako zdradę i rozżalony znika w przestworzach morza. Zdesperowana Senta popełnia samobójstwo.

Według Mariusza Trelińskiego romantyczna historia o Holendrze tułaczu ma charakter uniwersalny. To postać nie z tego świata, wieczny wędrowiec, który nie potrafi wejść w dojrzałą relację "na serio" z kobietą. Jego los naznaczony jest nieufnością i odrzuceniem. Współczesny singiel, uciekający od rzeczywistości. Senta natomiast odrzuca realną miłość śmiertelnika-Eryka, żyje w iluzji, karmiąc się fantazjami o pięknej miłości z nieznajomym przybyszem. Bohaterów Latającego Holendra można wkomponować w galerię typowych postaci, obecnych w twórczości Mariusza Trelińskiego - samotnych, których cechuje nieumiejętność budowania dojrzałych i trwałych relacji, zagubionych i pogrążających się w otchłani.

Spektakl sprawdził się również pod względem muzycznym. Szkoda tylko, że podczas burzy chór marynarzy nie jest obecny na scenie. Ledwo widoczny śpiewa z ciasnego orkiestronu i balkonów. Dynamiczne i zróżnicowane układy choreograficzne w wodzie wymagały od tancerek i chórzystek niezwykłej precyzji ruchowej oraz umiejętności pracy w zespole. Artystki ze starannością wykonywały zadanie, jednak w tych partiach zdecydowanie zabrakło Polskiego Baletu Narodowego. Na wyróżnienie zasługują wszyscy muzycy. Szczególne uznanie dla Johannesa von Duisburga, który wcielając się w udręczonego Holendra musiał zmierzyć się z niełatwym zadaniem. Wysoki, niefałszujący, operujący gestykulacją pozbawioną sztampowości, w długim białym płaszczu sprawdził się zarówno wokalnie, jak i aktorsko. Przekonujący był również Charles Workman w partii Eryka. Rola melancholijnej Senty wymagała od Lisy Lindstrom szczególnego charakteru, który bez zarzutu oddała.

Marta Hoffmann
Teatr dla Was
28 marca 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia