W Teatrze Studio rządzi bylejakość

rozmowa z Krzysztofem Majchrzakiem

Rozmowa z Krzysztofem Majchrzakiem

Co się dzieje w Teatrze StudioR? Od wielu miesięcy mówi się o konflikcie, odwoływanych premierach, nienajlepszej atmosferze panującej w zespole 

- Trudno w kilku słowach oddać dramatyzm sytuacji. Studio, dzięki Józefowi Szajnie a potem Jerzemu Grzegorzewskiemu było bardzo szczególną placówką artystyczną. Widz ufał, że tam spotka - używając dzisiejszego języka - "produkty teatralne" wysokiego formatu. W ostatnim okresie miesiąc po miesiącu, dzień po dniu zagościła tu bylejakość. Do tego dochodzi zastraszanie ludzi przez obecną dyrekcję. 

Pana także? 

- Tak. Czy wie pan, że dyrektor Bartosz Zaczykiewicz złożył mi swego czasu bardzo ciekawą propozycję teatralną. Zasugerował, że jeśli mam na sercu dobro teatru i chcę mu pomóc, powinienem złożyć wymówienie innymi słowy "zwolnić się na własną prośbę". 

To była jedyna propozycja artystyczna z jego strony? 

- Nie. To był odwet, za odmowę udziału w próbach do "Krajobrazu po bitwie bis", czyli "Bitwie pod Grunwaldem". Moja uczciwość nie tylko względem siebie ale i kolegów kazała mi tak postąpić, bo szybko zorientowałem się w miałkości całego przedsięwzięcia. Po premierze, jako członek Teatru Studio, odniosłem pyrrusowe zwycięstwo. I widzowie i krytycy byli zgodni, że ta "Bitwa" raczej nie była triumfem. 

Nominacja Bartosza Zaczykiewicza wywołała spore zdziwienia, bo nie dawała ona szans na kontynuację profilu plastycznego teatru. 

- Obecny dyrektor mianowany w 2007 roku przez szefa Biura kultury m.st. Warszawy pana Marka Kraszewskiego powołany został bez konkursu. Jednoosobową decyzję dotyczącą rekomendacji ze strony ZASP wydał mu prezes Krzysztof Kumor. 

Wcześniej Zaczykiewicz miał dobrą opinię jako szef teatru w Opolu. 

- Tak, ale szybko udowodnił, że praca w Warszawie przerosła jego możliwości. Co ciekawe od początku nie ukrywał niechęci do miasta, ani do osób z tzw. nazwiskami. Stale powtarzał jak mantrę "Wygonię z tego zespołu warszawskie gwiazdorstwo". 

A może jest pan do niego uprzedzony? 

- Nie. Przyjęliśmy go z otwartymi ramionami. Z życzliwością i sercem. Ponieważ wyczułem, że jest lekko zawstydzony wziąłem na siebie niewdzięczną rolę Stańczyka. Starałem się, by poczuł się z nami bezpiecznie. Po czym, ku naszemu zdumieniu, nastąpiła z jego strony seria toksycznych zachowań. Jawnych i ukrytych gróźb zwolnienia i ogólnie rysująca się tendencja stworzenia - jak w minionym okresie - armii miernych, ale wiernych. Wobec mnie też był stosowany brutalny mobbing. Nie należę do mięczaków, ale kosztowało mnie to wiele zdrowia i bezsennych nocy. Ponieważ propozycja bym napisał wymówienie "na własną prośbę" nastąpiła tuż przed świętami Wielkanocnymi, znękany, poprosiłem o kilka dni namysłu. Potem jednak, po rozmowie z rodziną i kolegami zrozumiałem, że "dla dobra teatru" dymisję powinien złożyć raczej dyrektor. 

Co pana trzyma w tym teatrze? 

- To miejsce od lat jest mi drogie. Złożyła się na to przygoda z Grzegorzewskim, tu zrealizowałem swą miłość do dramaturgii Conora McPersona. Poznałem jego niezwykłość i zrozumiałem, dlaczego przez zachodnią krytykę uznawany jest za Irlandzkiego Czechowa. 

Jakie powinno być Studio pańskich marzeń? 

- Powinno pozostać miejscem konfrontacji artystycznych zjawisk wysokiego formatu z pogranicza teatru, plastyki i muzyki. Nie powinno bać się artystycznego eksperymentu i ryzyka. Uruchamiać nieokiełznaną wyobraźnię. Spełniać marzenia o zgodnym działaniu obdarzonych talentem artystów wielu dyscyplin, ludzi przepełnionych wzajemnym szacunkiem. 

Co by pan zaproponował? 

- Choćby np. artystyczny dialog Mai Kleczewskiej z Jerzym Kaliną. Przygotować spektakl z udziałem Kapeli ze wsi Warszawa, zaprosić zespół Kroke, zaprosić Andrieja Moguczija i Saszę Manotskova, wspaniałego kompozytora, szefa chóru centralnego z Petersburga, z którym miałem okazję współpracować przy "Borysie Godunowie". To oczywiście tylko luźno rzucone, niektóre propozycje. Szajna otworzył Studia dla młodych scenografów. Ja podczas zajęć w warszawskiej Akademii Teatralnej coraz częściej spotykam się ze studentami pytającymi ze smutkiem: "I co teraz panie profesorze, mam iść do serialu?". To dało mi do myślenia, by objąć najzdolniejszą młodzież instytucjonalną opieką. Stworzyć np., za niewielkie pieniądze, niedzielny cykl pod roboczym hasłem "Młode Strzelby teatru". Tam najzdolniejsi młodzi aktorzy, prezentowaliby swoje etiudy, miniatury, spektakle. Mieliby kontakt z publicznością i zawodową krytyką. Podzieliłem się tym projektem z rektorem Andrzejem Strzeleckim i zauważyłem, że zaświeciły mu się oczy. Myślałem też, by wejść we współpracę z dyrektorem Markiem Żydowiczem szefem łódzkiego Cammerimage i stworzyć w Studio cykl spotkań, warsztatów i pokazów filmowych z ikonami światowego kina. Studio powinno być miejscem artystycznego fermentu. A jest miejscem, z którego wieje pustką. 

Mówi pan, jak kandydat na przyszłego dyrektora placówki 

- Nie. Po prostu chcę zaprezentować swój sposób patrzenia na to miejsce. Jako jedna z osób, które podpisały list do ZASP z prośbą o reakcję na obecny kryzys chcę zaproponować coś konstruktywnego, o co podobno zawsze najtrudniej. 

Szef Biura Teatrów, Marek Kraszewski powiedział mi, że mimo negatywnej opinii ZASP o działalności Bartosza Zaczykiewicza trudno będzie go odwołać, bo ma kontrakt do 2012 roku. 

- Pytanie więc, co jeszcze musi się zdarzyć, by został odwołany. Obecny dyrektor po prostu obraża ludzi i reprezentuje ten rodzaj negacji, która nie zapowiada niczego dobrego. Jeśli ktoś nie umie budować dachu i woda przecieka po pierwszym deszczu, to wyrzuca się go z roboty. Poza tym, o ile wiem, w każdej umowie o pracę znajduje się zapis, że artysta ma ją wykonać uczciwie, według swojej najlepszej woli i umiejętności. W wypadku obecnego dyrektora te warunki nie są spełnione. Rozwiązanie narzuca się samo. Wie pan, w 2012 roku wedle kalendarza Majów, ma nastąpić koniec świata. Czy to znaczy, że pan Bartosz Zaczykiewicz miałby być do końca świata dyrektorem. Będziemy zabiegać, by nie do końca. 

Przeciw polityce obecnego dyrektora podpisało się sześciu aktorów, różnych pokoleń. To jednak mniej niż połowa zespołu. 

- Liczba podpisów nie ma w tym przypadku żadnego znaczenia. Po prostu ta grupa miała cywilną odwagę podpisać się z imienia i nazwiska. O tym, że w Teatrze źle się dzieje wiedzą wszyscy. I wszyscy psioczą po kątach. Zresztą dajmy ludziom, tak zwyczajnie, prawo do strachu. 

Dziś ma być spotkanie Marka Kraszewskiego z zespołem. Czego się pan spodziewa? 

- Są dwa warianty. Albo podejmie się jakieś zdecydowane decyzje, respektujące fakt, że Studio osuwa w przepaść, że odwołuje się premiery, przygotowuje spektakle, które w zgodnej opinii okazują się klęską artystyczną. Albo zastosuje się metodę rodem z PRL: Spotka się aktyw, wszystko będzie w duchu "wicie rozumicie" i pochylenia się nad problemem. I pytanie "Pomożecie?" "Pomożemy". Cały kłopot w tym, że tu już nie mamy do czynienia z syndromem rozlanego mleka. Tu już stłukło się naczynie. I pomysł na spotkanie w stylu "wicie rozumicie", jest nie tylko bezsensowny. On rodzi toksyczną przyszłość. Nie mówiąc już o tym, że oczekiwanie od zespołu tzw. deklaracji lojalności w sytuacji braku szansy na budowanie właściwych relacji jest tyle niegodne, co niemerytoryczne.

Jan Bończa-Szabłowski
Rzeczpospolita
21 października 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...