Warlikowski wypalony

"Opowieści afrykańskie według Szekspira" - reż.K.Warlikowski - Teatr Nowy w Warszawie

"Opowieści afrykańskie według Szekspira" Krzysztofa Warlikowskiego chwilami bywają olśniewające. Szybko okazuje się jednak, że reżyser nas nabrał. Scenariusz się powtarza. Przyzwyczajony do światowych sukcesów Krzysztof Warlikowski nie robi już przedstawień na nasz rynek. Pracuje mnóstwo, hołubią go w Paryżu, Berlinie, Amsterdamie, zapraszają na największe operowe sceny Europy. Nowy Teatr jest tylko jednym z jego zajęć. Przygotowuje w nim zaledwie premierę rocznie. A potem rusza z nią w objazd, znowu sukcesy, nowe kontakty i kontrakty.

W przypadku "Opowieści afrykańskich..." sytuacja się nawet odwróciła. Spektakl powstały w koprodukcji z teatrami w Liege, Paryżu, Rennes i Luksemburgu pierwszy raz pokazano w październiku w Belgii - Potem odwiedził kilka miast, by w końcu w grudniu dotrzeć do Warszawy. Nowy Teatr jest dzisiaj raczej objazdową trupą niż standardowym zespołem aktorskim. Po "Opowieściach..." wciąż myślę, że ten układ ma swoje plusy i minusy, tyle że to minusów jest coraz więcej, niestety.

Otwierał Warlikowski Nowy Teatr "(A)pollonią", projektowaną z myślą o pokazach na festiwalu w Awinionie, którego polski twórca był jedną z gwiazd. Monumentalny spektakl o winie i karze, o sensie i bezsensie ofiar miał siłę wykrzyczanego prosto w twarz manifestu. Wobec poprzednich dzieł reżysera, "Kruma" i "Aniołów w Ameryce", które do dziś uważam za jego najważniejsze dokonania, wydawał się zdecydowanie bardziej jątrzący, chociaż chwilami za cenę publicystycznej dosłowności w miejsce niedopowiedzenia. Taki zapewne być musiał, aby zrozumiano go pod niemal każdą szerokością geograficzną. Warlikowski o tym wiedział, dlatego skroił go idealnie pod gust festiwalowej publiczności.

Nieco inaczej było z "Tramwajem" według sztuki Tennessee Williamsa, realizowanym w Paryżu z Isabelle Huppert w roli głównej. Przejmująca opowieść o współczesnej całkiem melancholii dedykowana była wielkiej aktorce. Ważne, że reżyserowi udało się zachować w niej własny charakter pisma.

Ubiegłoroczny "Koniec" wreszcie pokazał dobitnie, że Warlikowskiemu nie zawsze dobrze wychodzi budowanie widowisk opartych na kompilacji różnych, odległych od siebie tekstów. Tym razem w rolach głównych jako dostawcy materiału wystąpili Franz Kafka i Bernard-Marie Koltes, ale ich łączenie w wielu momentach okazywało się karkołomne. Całość broniła się jednak dzięki temu, że artysta postanowił odkryć karty, pokazać widzom, że świetnie wie, że już przestał być młody, i tak samo jak wszyscy boi się starości, umierania, śmierci wreszcie. "Koniec" wciągał tak, jak wciągają koszmary rodem z Lyncha, jak opętańczy sen, z którego nie sposób się obudzić.

Pisanie na scenie

Krzysztof Warlikowski mówi od czasu "(A)pollonii", że przestała go interesować klasyczna dramaturgia, literatura od razu przydatna do scenicznej adaptacji. Nie jest w tej niechęci odosobniony, brak zaufania do gotowych tekstów jest dzisiaj w europejskim teatrze normą. Często jednak wiedzie na manowce, co udowadnia raz po raz Krystian Lupa. Fragmenty jego spektakli ciągle bywają hipnotyczne, zawodzą jednak scenariusze, częstokroć osuwając się w przykrą grafomanię.

Autor "Opowieści afrykańskich..." przed tą pułapką dotąd uciekał. Stawiał na scenie fascynujących bohaterów, jak choćby Blanche z "Tramwaju" - Huppert zagrała ją lepiej niż Vivien Leigh w filmie Kazana. Albo Karkowski Dozorca z "Końca" w interpretacji Marka Kality, postać niby drugoplanowa, a jednak urastająca w trakcie przedstawienia do rangi prawdziwego przewodnika po scenicznym i ludzkim piekle. Najnowszą swą inscenizację wymyślił według tego samego klucza. Nie proponuje połączonych w jeden teatralny maraton fragmentów "Otella", "Króla Leara" i "Kupca weneckiego" Szekspira, chociaż wie o pisarzu mnóstwo, ale własną wariację na ich temat. Chce, jak rozumiem, wyciągnąć z nich esencję, po czym doprawić ją fragmentami z Coetzeego (przede wszystkim "Lato", ale też "W sercu kraju", a także "Powolny człowiek"), cytatami z Dantego, Cleavera, Littella, wreszcie napisanymi specjalnie do tego spektaklu przez Wajdiego Mouawada (współpracuje z nim od "Tramwaju") monologami szekspirowskich kobiet: Porcji, Desdemony i Kordelii (notabene na miejscu Magdaleny Popławskiej zabiłbym Mouawada za monolog Desdemony- toż to najczystsza grafomania). Zestawia to wszystko z zapadającymi w pamięć obrazami - mamy tu awatary rozprawiające o miłości w obliczu śmierci, mamy myszy wyjęte ze słynnego komiksu Spiegelmana, mamy szyderczy cytat z kościelnych rytuałów jako komentarz do władzy katolicyzmu w rodzimym wydaniu.

Taki patent działa tylko czasami. Najpierw Lear (Adam Ferency) rozdziela między córki (Ewa Dałkowska, Stanisława Celińska - wspaniały pomysł obsadowy, typowy dla Warlikowskiego) swe ziemie, najmłodszą (Maja Ostaszewska) wyklina. Jak u Szekspira. Potem potężny fragment z "Kupca weneckiego" z Shylockiem (Ferency) jako obcym, innym, wykluczonym, z odgórnego dekretu gorszym z racji pochodzenia. Reżyser akcentuje zatem tematy przedstawienia - starość i odrzucenie - ale na nich nie poprzestanie. Prawie sześciogodzinny spektakl w wielu fragmentach przypomina dzieło otwarte. Czasem bardzo trudno odpowiedzieć, czy widowisko straciłoby coś, gdyby pozbawić je jednej albo drugiej sekwencji. Autorzy powiedzieliby, że bezsprzecznie, większość widzów nie zauważyłaby zmiany.

Relacja z wypalenia

Tym bardziej że "Opowieści afrykańskie..." wydają mi się pierwszym dziełem Warlikowskiego, w którym wielokrotnie przekracza on granicę reżyserskiej maniery. Zarzucano mu po "Tramwaju", że buduje swe przedstawienia według ciągle tej samej recepty. Małgorzata Szczęśniak podobnie aranżuje przestrzeń, Paweł Mykietyn wymyśla bliźniaczo podobne dźwięki, Felice Ross używa niemal identycznych świateł. Pretensje wydawały mi się wtedy niesłuszne, bowiem artysta o ukształtowanym spojrzeniu na rzeczywistość ma prawo - tak robił Kantor (toutes proportions gardees...) i Lupa - zapraszać widzów do własnego pokoju wyobraźni. Jednak nawet "Koniec", chociaż skonstruowany ze znanych elementów, zaskakiwał swą tonacją. A "Opowieści..." w przeważającej mierze są powtórzeniem. Warlikowski umiejętnie łączy tematy, próbując tworzyć własnego Szekspira współczesnego, w którym skupiają się dzisiejsze lęki i traumy- strach przed odejściem, zamknięcie w cielesności, obsesja seksu, zniewolenie społecznymi powinnościami. Tyle że o tym wszystkim opowiadał wcześniej i robił to naprawdę przejmująco. Choćby w "Aniołach w Ameryce". Wszyscy oczekiwali od niego wtedy głosu w obronie seksualnych mniejszości, a on dał obraz intymnej apokalipsy, dotyczącej nie tylko świata epoki Reagana.

Nie znaczy to, że w "Opowieściach afrykańskich według Szekspira" nie ma momentów potwierdzających klasę artysty. Przeciwnie, są fragmenty olśniewające - sąd na Shylockiem, cała rola Mai Ostaszewskiej w końcowej części przedstawienia. Problem w tym, że Warlikowski, chyba wbrew swym intencjom, trzyma nas z dala od serca opowieści. Czasami zastanawiamy się nawet, czy ma ona serce. Jest tak, jakby ze sceny opowiadało się o metafizyce, ale nie dało się jej dotknąć. W efekcie olśnienie poszczególnymi elementami tej układanki szybko mija i pozostajemy z niczym. Z wrażeniem, że w efektownym opakowaniu sprzedano nam tym razem pustkę, falsyfikat. Albo że Krzysztof Warlikowski - znów mimowolnie - potwierdził, że przynajmniej ta formuła jego teatru się wyczerpała, samemu zdając relację z własnego wypalenia.

W niewoli klisz

Aktorzy Warlikowskiego wspominają czasem, nawet w pojawiających się w prasie wywiadach, że ma on dla nich szufladki i rzadko pozwala z nich wyjrzeć. Owszem, praca z nim wciąż jest fascynująca, przypomina drążenie w skale, ale zbyt często opiera się na już rozpoznanych sposobach, eksplorowaniu ciągle tej samej strony osobowości. W "Opowieściach afrykańskich..." widać to wyraźnie. Ostaszewska jest świetna, ale taki na przykład Marek Kalita - aktor wybitny - powtarza wszystko to, co robił w "Krumie" albo "Końcu". Niczego nowego nie otwiera, a klisze zawsze uwierają. Być może Nowy Teatr, który przez najbliższych kilka lat wciąż będzie funkcjonował bez stałej siedziby, czeka moment prawdy. Być może Krzysztof Warlikowski powinien pomyśleć o tym, by budować go nie tylko własnymi inscenizacjami, ale zderzyć je z pracami innych twórców, tym samym dając oddech swoim aktorom, pozwalając, by od kogo innego również czerpali inspirację. Patrząc na Nowy Teatr dziś, po "Opowieściach...", mam bowiem spore wątpliwości, czy do otwarcia własnej sali dotrwa w dzisiejszym kształcie. Chciałbym tego, bo wiem, że Warlikowski wciąż może być artystą fascynującym, jak w "Aniołach w Ameryce". Cała nadzieja w tym, że kryzys też może przewietrzyć umysł. Podobno właśnie "Krum" zrodził się ze zwątpienia i wypalenia.

Jacek Wakar
Przekrój
14 grudnia 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia