Wąsy Marusi

"Niech żyje wojna!!!" - reż: Monika Strzępka - Teatr Dramatyczny, Wałbrzych

Najnowsza produkcja Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki, inspirowana kultowym serialem Czterej pancerni i pies, to rzecz o zniewalającej sile mitu i fałszerstwach zbiorowej pamięci. Autorzy spektaklu pokazują, jak się ów mit fabrykuje i jak się go potem sprzedaje pod postacią niewinnej baśni o frontowym bohaterstwie, męskiej przyjaźni i krwi przelanej za ojczyznę, zadając przy tym gwałt indywidualnym biografiom bohaterów. Strzępka i Demirski spróbowali opisać, jak matryce rządzące zbiorową wyobraźnią wypierają pamięć doświadczeń jednostkowych. Mity bowiem nie tylko organizują nasze prywatne imaginarium, one nami myślą. Tak też się dzieje w wałbrzyskiej wariacji na temat pancernego eposu wszechczasów.

Autorzy spektaklu zauważyli, że akcja serialu z jednej strony zręcznie wpisała się w schematy narracji romantyczno-bohaterskiej, z drugiej zaś – skrupulatnie obsługiwała priorytety propagandowe PRL-u, z polsko-radzieckim braterstwem broni na czele. Zrodzona z tego kompromisu wizja pięknej wojny, łagodząca różne ideologiczne kanty, mogła zadowolić wszystkich, i nikogo z osobna. Ów kompromis wymuszał też określone koncesje w formowaniu postaw bohaterów. Dziarska załoga czołgistów, wbrew swym plebejskim rodowodom, przypominała przecież raczej sienkiewiczowskich rycerzy niż żołnierzy ludowej armii, niosącej na sztandarach rewolucyjne hasła. Spektakl dość przewrotnie upomina się o ich tożsamość klasową. 

Z jednej strony mamy więc Olgierda – potomka rodu o tradycjach powstańczych i Janka, rozkochanego w polskich dworach, porcelanowych serwisach oraz pannach z lepszych sfer. Z drugiej zaś – sforę zdziczałych żołdaków, łasych na grabieże i gwałty, bijących rekordy w piciu wódki, za to zupełnie bezradnych wobec sztuki jedzenia nożem i widelcem. Czasem zresztą konflikt klasowy przebiega wewnątrz tej samej postaci. Tak się dzieje z „pańskim” Olgierdem, którego po śmierci wypiera zastępujący go w załodze czołgu stuprocentowy cham Czereśniak. Obaj toczą tytaniczne walki w jednym ciele, piorąc się po mordach, co w aktorskich wysiłkach Marcina Pempusia daje parodię bohatera, schizofreniczną hybrydę, rozdartą między dwiema biografiami. Niczego w tym losie nie da się uzgodnić: dla Olgierda wojenka to rycerski epos, dla Czereśniaka – krwawa jatka i niepowtarzalna okazja do grabieży. Jeśli dodać, że między nimi przemyka się jeszcze widmo żydowskiego chłopca, usiłującego przebić się z własną historią, można dojść do niewesołego wniosku, że w świadomości Polaka trwa nieustanna wojna pozycyjna na różnych ideologicznych frontach. W spektaklu jest zresztą więcej postaci o niejasnej tożsamości. Bo i Gustlik, jako Ślązak – czyli nie do końca swój chłop – wyzwala niepokojący ciąg skojarzeń. Po pierwsze – to kobieta (Agnieszka Kwietniewska), oczywiście skonfliktowana z „męską narracją”, po drugie – to Murzynka, co ruchem konika szachowego kieruje łańcuszek asocjacji z czarnego Śląska w stronę czarnego bluesa, czyli Ryśka Riedla. Bo Gustlik, całkiem jak Rysiek, pyta: „wiecie, co to jest blues”?

Ofiarą najbardziej brutalnej demitologizacji padła Marusia (Irena Wójcik), która w spektaklu jest prostą dziewczyną z ludu o zepsutych zębach, od czasu do czasu konsumowaną seksualnie przez załogantów. To panienka jakby żywcem wyjęta z opowieści o Platerówkach, świadczących usługi erotyczne frontowym bohaterom. Dość powiedzieć, że Janek wstydzi się jej i traktuje jak mało higieniczny dodatek do wojennej przygody. Jednak najciekawszą operację intelektualną przeprowadzono na Szariku. W wałbrzyskim spektaklu jest to rasowy pies wojny – postać z dna frontowej hierarchii, fanatycznie wierna ideowym etosom, wykuwanym gdzieś na górze. Strażnik pamięci o poległych, zamordysta, wymuszający rytualne gesty ku czci bohaterów, a zarazem ciura obozowy najczystszej krwi, zapamiętale gromadzący wojenne trofea. Gra go senior zespołu, Adam Wolańczyk, i trzeba powiedzieć, że jest to najlepsza rola w spektaklu. Wsparta na solidnym warsztacie, spójna, choć ulokowana w pół drogi między człowiekiem a psem. Jest kombinacją jowialnego Falstaffa i tragicznego wiarusa, bezgranicznie ufającego w świętą sprawę wojny.

Historii poszczególnych bohaterów nie da się jednak uporządkować w jakąś sumę, toteż fabuła na dobrą sprawę nie może się zawiązać. Kluczy pomiędzy luźnymi epizodami – kolejne sceny komentują się nawzajem, lub wręcz kłócą ze sobą. Bohaterowie nie pasują do wyznaczonych im kulturowo ról. Panienka, podejmująca czołgistów we dworze, zamiast powitać żołnierzy stosownym do okazji patriotycznym frazesem, wydaje z siebie nieskładny bełkot, będący prawdopodobnie efektem większej ilości takich wizyt, wieńczonych zbiorowym gwałtem w toalecie. Wyłamuje się też ze schematów Matka Polka, która straciła syna w powstaniu, a po wojnie łapczywie podsłuchuje Czterech pancernych, oglądanych po sąsiedzku za ścianą, choć nie ma wątpliwości, że to serial skłamany.

Ale nie w tym tkwi główna prowokacja spektaklu. Nie w rozbieraniu serialowych idoli do klasowego negliżu, i nie w dementowaniu propagandowych kłamstw. Największym szokiem dla widza miało być, jak sądzę, zrównanie fałszerstw bajki o dzielnych czołgistach z mitem Powstania Warszawskiego. Te dwie historie przenikają się w spektaklu w różnych czasach – historycznym i współczesnym, po to, by dowieść, że obie są w równym stopniu efektem manipulacji, przemocy pamięci zbiorowej nad indywidualną. Temu miało służyć obnażanie sprężyn mitotwórstwa. Autorzy przedstawienia wprowadzają nas bowiem w intymną przestrzeń basenowej szatni, gdzie aktorzy, którzy stali się ikonami filmów patriotycznych wylewają swoje frustracje. Zaglądamy też w ciemną czeluść sumienia reżysera, gotowego wyrzucić, a nawet – w akcie nadgorliwości przed komisją w radzieckich mundurach – zjeść niewygodne fragmenty scenariusza, byle tylko zrobić film o Powstaniu. To przypomnienie, że artyści biorą część odpowiedzialności za proceder uzdatniania mitów stosownie do potrzeb aktualnej władzy. Ale szło także o to, by uprzytomnić widzom, że wizje pięknej wojenki, fabrykowane przez kulturę i politykę, przynoszą więcej zła niż pożytku.

Pasja polemiczna wobec Powstania brzmi w spektaklu o wiele silniej niż ewentualna chęć rozprawy z legendą Pancernych. Wygląda nawet na to, że jego autorzy ustawili sobie w polu widzenia przeciwnika kogoś w rodzaju Jarosława Marka Rymkiewicza i jego Kinderszenen. Finał spektaklu, w którym Szarik terroryzuje wszystkich, by wymusić minutę milczenia ku czci poległych, to oczywisty sprzeciw wobec prób zrytualizowania pamięci o Powstaniu i czynienia zeń użytku ideologicznego.

Trudno jednak dyskutować z którąkolwiek z tez przedstawienia, łatwiej w nim bowiem o wyłuskanie intencji, niż o solidny wywód. Pomysł na samounicestwiającą się fabułę, upadającą co chwila pod ciężarem kolejnych, skonfliktowanych ze sobą opowieści, można uznać za celny. Zbyt wiele tu jednak chaosu, zbyt wiele skojarzeń i wątków prowadzących donikąd. Również tekst Pawła Demirskiego robi wrażenie bardziej szkicu niż skończonej całości. Pozostaje zbiorem niezłych monologów, którym jednak zabrakło ostatecznego szlifu i zamknięcia w ryzach przemyślanej formy.

Na spektaklu, który oglądałam, nabita po brzegi widownia bawiła się świetnie, wyraźnie podekscytowana demolowaniem wizerunków serialowych idoli. Może więc Pancerni nie są taką świętością, za jaką uchodzą i przeliczono się w ocenie żywotności filmu, a może zapomniano, że nic tak nie odświeża zakurzonych ikon popkultury, jak profanacja. A jeśli tak, to najlepszym liftingiem może być domalowanie wąsów Marusi. Nie wypada jednak liczyć na to, że będzie to gest drapieżny.

Jolanta Kowalska
Teatr
13 maja 2010
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia