Wątróbka po masztalsku

"Bracia przeklęci" - reż: Maciej Masztalski - Ad Spectatores we Wrocławiu

Pamięć o wojnie jest ważną składową tożsamości narodowej. Zarówno współczesne konflikty, w których w imię walki z terroryzmem zdarza się ostrzelać bezbronną wioskę i zabić niewinnych cywilów, jak i dawniejsze, gdzie indywidualne losy podporządkowane były bezlitosnym wymaganiom historii przez duże "ch", mogą stać się przedmiotem przedstawień teatralnych. Dał temu dowód Maciej Masztalski, który po raczej poważnym i wieloznacznym "Nangar Khel" ponownie wysłał aktorów na wojnę, tym razem drugą światową.

Czterech mężczyzn wcieliło się w doborową jednostkę Wermachtu, zaś trzy kobiety - w wybitny oddział NKWD. Jedni i drudzy w ramach misji specjalnej mieli za zadanie pobrać kryjący tajemnicę toksykologiczną narząd zmarłego w Neapolu aktora i dostarczyć go odpowiednio - do Berlina lub do Moskwy. Sprawa była olbrzymiej wagi - od niej mianowicie miały zależeć losy wojny. Wprawdzie widz zna wersję oficjalną i oczywistą, ale spektakl już takiej jasności co do tego, kto wygra nie dawał. Specyficzne rysy dwóch odrębnych kultur narodowych sprawiały, że swoista niemiecka dyscyplina, przezorność i porządek zdawały się dawać przewagę hitlerowskim żołnierzom nad rosyjskimi agentkami z ich porywczością, niefrasobliwością i nadmiernym tempem przemarszu. Jednak losy historii nie zostały zmienione, za co autorowi "Braci przeklętych" należą się słowa uznania. Rzeczy najważniejszych nie warto przecież zmieniać, toteż w końcowym tańcu upadali kolejno, wraz z wyzwalanymi miastami, przedstawiciele Trzeciej Rzeszy, pozostawiając zwycięskie żołnierki bez partnerów do pląsów. Ta końcowa, rozbudowana scena konfrontacji, która przerodziła się zresztą w niezłą polkę, nie do czeskiej bynajmniej muzyki, dobrze oddaje klimat całego przedstawienia. A był on, znowu słowa uznania, absurdalny.

W półmrokach, a często też, głównie ze względów inscenizacyjnych i scenograficznych, w zupełnym mroku, rozgrywał się dramat, w którym obok postaci ważne role grały też kulinaria: surowa wątróbka, pomidory i sok pomidorowy. Pierwsza była przedmiotem szpiegowskiego przemytu i przekładanek z ciała do ciała, drugie - podróżną przekąską i obiektem dumy hitlerowskiego dowódcy-plantatora, trzeci - cudownym źródłem siły i nawet nie regeneratorem, ale substytutem wątroby. Zaopatrzenie w ten napój będącej w odwrocie armii, przy jednoczesnym zbiorowym usunięciu narażonego na marskość organu, dałoby ponoć ponadludzkie siły w walce o przestrzeń życiową. Jednak na realizację tego pomysłu na szczęście nie starczyło czasu w trwającej niewiele ponad godzinę i spóźnionej o ponad sześćdziesiąt pięć lat sztuce. Surowa wątróbka wędrowała z rąk do rąk, tych samych, które kroiły i wkładały do ust pomidory. Pozbawione podrobu ciała leżały, były przekładane i wleczone. Nazistowskie i proletariackie pozdrowienia , a także makabryczna nożowniczo-skalpelowa choreografia przedoperacyjna nadawałyby postaciom groźny charakter, gdyby nie to, że wszystko to było groteskowo śmieszne. Czarny humor związany był z pobieraniem organów, przemieszczaniem trupów i parokrotnym poświęceniem tego samego kolegi na ołtarzu wątrobianej idei. Zresztą wytypowanie go jako zastępczego trupa przypominało z jednej strony skecz Monty Pythona, w którym ojciec-katolik przeznaczył swoje nadmiarowe dzieci na eksperymenty medyczne, z drugiej - opowiadanie Donalda Barthelme\'a "Niektórzy z nas od dawna już ostrzegali kolegę Colby\'ego". Obydwa znakomite.

Zabawne było też w "Braciach przeklętych" dosadne - zaczerpnięte z dwóch języków albo naśladujące niemiecki i rosyjski - słownictwo, używane przez obie ekipy specjalne. Sporą część wielkich pereł śmiechu toczących się dźwięcznie po kamiennej podłodze Arsenału utoczyła też widownia w reakcji na humorystyczne sytuacje. Do najbardziej zapadających w pamięć, obok wspomnianej już konfrontacji radziecko-niemieckiej, należały sceny zgubienia drogi przez agentki, przekładania produktów garmażeryjnych z ciała do ciała czy niektóre konsekwencje służbowych relacji pomiędzy członkami spec-zespołów. Niedoszły pocałunek pomiędzy dwiema agentkami nie ziścił się, bo opóźniłby akcję, jednak dyskusja nad tą kuszącą możliwością zabrała wielokrotnie więcej czasu niż te odjęte własnej rozkoszy, poświęcone w imię patriotycznej idei siedem sekund.

Premiera nie oszczędziła aktorom niespodzianek. Wprawdzie w Arsenale nie wybuchła prochownia, nie miało też miejsce zuchwałe dozbrojenie się przez terrorystów ani nawet patriotyczna interwencja nacjonalistów zza Nysy Łużyckiej czy Buga. (Tych ostatnich mogłoby podrażnić dosyć bezkompromisowe eksploatowanie przez Autora narodowościowych stereotypów, a także szarganie symboli, w tym hymnu narodowego.) Nie doszło więc do tragedii ani nawet skandalu, doszło jednak do upadku. Jeden z aktorów, Piotr Zakrzewski, jeśli dobrze dostrzegłem pod narzutą okrywającą zwłoki, spadł z katafalku, któremu się jedna z czterech nóg ułamała. Słusznie ten niebezpieczny mebel wrzucili potem Niemcy ("Szajse!") do rowu. Z ulgą można było zaobserwować trzęsące się ze śmiechu, a więc żywe, zwłoki. Nawet jedna z kwestii została na okoliczność tego upadku zmieniona. Członek powracającej po trupa ekipy powiedział: "Leży PRAWIE DOKŁADNIE tak jak go zostawiliśmy". Miłośników talentu aktorskiego Zakrzewskiego śpieszę uspokoić - po brawa, a te były długie i gromkie, pojawił się bez widocznych ubytków lokomocyjnych i w świadomym kontakcie. Stoczył się zatem jedynie chwilowo i widocznie bez trwałych konsekwencji.

Przy okazji tego incydentu nasuwa się szersza refleksja, od której my, recenzenci teatralni, nie powinniśmy przecież stronić, choćby była bolesna. Otóż zawód aktora niesie ze sobą szereg niebezpieczeństw. Maciej Masztalski ma oddany zespół, chwilami zasługujący na pensje kaskaderów, a nie salonowych pięknoduchów umiejących tylko "ę", "ą" i kresowe "ł". Scena w Arsenale jest kolejną, w której warunki bezpieczeństwa i higieny pracy mogłyby wzbudzić kontrowersje, gdyby kogoś zainteresowały zamiast, jak zwykle miękkiej i bezpiecznej dla czaszek, warstwy artystycznej inscenizacji. Rozpaczliwe próby unoszenia głów przez ciągnięte po kamiennej podłodze ciała stanowiło próbę rozsądnego kompromisu pomiędzy teatralną prawdą a dążeniem do zachowania cielesnej integralności. Tym razem to zadziałało. Może jednak w przyszłości warto pomyśleć o powrocie na drewnianą, nieco mniej twardą, scenę, a może wręcz o specjalnym miękkim asfalcie, takim jak mają dzieci na placu zabaw. Alternatywą są kaski, ale to mogłoby zmienić artystyczną wymowę performansu. Wierzę jednak, że i taką woltę dyrektor Ad Spectatores byłby w stanie wykonać.

Wiktuały Pana M. są zazwyczaj wyborne. Tym razem mniej mogły podobać się jaroszom, bardziej zaś klientom garmażerek rzewnie tęskniącym za specjalistycznymi punktami handlowymi. Humor Masztalskiego jest bowiem ekstremalny. Odbiorcy mający kłopoty z trawieniem pewnego rodzaju teatralnych pokarmów mogli więc dziwić się entuzjazmowi miłośników czarnych przegięć , nie znających świętości ani granic dobrego smaku. Jednak na sztukach Masztalskiego, a "Bracia przeklęci" są tego dobrym przykładem, nawet wegetarianie dostają apetytu na coś krwistego. I choć konstrukcja całości narracji ledwo się w tej najnowszej sztuce trzyma, to poszczególne sceny są soczyste i smaczne - dobrze zagrane przez rozumiejący się zespół aktorów, po których widać, że nie odrabiają pańszczyzny i czują klimat tego teatru. Chciałoby się rzec - zawsze tych samych aktorów, ale tym razem pojawili się Dominik Fraj (jako trup aktora) i Arkadiusz Cyran (brawo za rolę dowódcy!) spoza stałego zespołu. Być może, jeśli autor-reżyser zdecyduje się na kontynuację wojennego cyklu, w trzeciej części trylogii zobaczymy jeszcze kogoś nowego. Ten rodzaj teatru przecież podoba się nie tylko widzom.

Jarosław Klebaniuk
www.g-punkt.pl
3 września 2010

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia