Werther zanurzony w konwencji

"Werther" - reż: Ignacio Garcia - Teatr Wielki w Poznaniu

"Werther" Julesa Masseneta, najnowsza premiera Teatru Wielkiego, jest dość zachowawczy. Część zamysłów reżyserskich Ignacio Garcii jest udana, cześć nie do końca jasna. Bo dlaczego Werther śpiewa, skoro chwilę wcześniej strzelił sobie w głowę?

Podobno podczas jednej z prób orkiestrowych do wiedeńskiego wykonania "Werthera" Jules Massenet miał wymamrotać pod nosem: "Czy to możliwe? Ta muzyka jest piękna! To ja ją napisałem?". Choć najpopularniejszą operą Masseneta jest "Manon", to właśnie "Werther" postrzegany jest jako jedna z jego najlepszych oper pod względem muzycznym. Utwór powstawał z myślą o wystawieniu w paryskiej Opéra Comique. Jej publicznością od połowy XIX wieku nie była już arystokracja, ale klasa średnia. Opera musiała być przede wszystkim wzruszająca i interesująca dla szukającego rozrywki mieszczaństwa. I takie też jest libretto, oparte na "Cierpieniach młodego Werthera" Goethego. Opera zmienia profil głównego bohatera - Werther popełnia samobójstwo w obliczu niespełnionej miłości, jest niestabilny emocjonalnie, gwałtowny, trochę histeryczny. Natomiast rozdarta wewnętrznie Charlotte, musi wybrać pomiędzy miłosnym pożądaniem a lojalnością wobec męża, Alberta. Prezentuje postawę przeciwną do pałającego uczuciem Werthera aż do momentu, gdy na jego łożu śmierci wyzna mu miłość. Realizacja dzieła nawiązuje do konwencji XIX-wiecznej opery, choć niekiedy wdaje się z tą konwencją w grę. Są tutaj bardzo ciekawe pomysły scenograficzne autorstwa Carminy Valencii Tamajo: przesuwająca się scena momentami przypominała podzielony kadr filmowy, w którego górnej części można obserwować m.in. Charlotte czytającą w salonie listy Werthera, a na dole - głównego bohatera rozważającego myśl o samobójstwie. Równie wymowna była czarna zasłona, która jako zwizualizowana myśl o śmierci oddzielała Werthera od reszty świata. A ten świat, umiejscowiony w Niemczech w latach 20. ubiegłego wieku, ze swoją szarością, neutralnością i emocjonalnym wycofaniem obojętnie przechadzających się po scenie postaci, kontrastował ze światem emocji czwórki głównych bohaterów. Bo Werthera oprócz Charlotty kocha także jej młodsza siostra Sophie - obie w akcie trzecim z powodu tej miłości rzewnie zapłaczą. W tym akcie okazywane emocje symbolizują także kolory ubrań - Charlotte i Werther płoną już wtedy czerwienią namiętności. Natomiast Albert swoim kostiumem, postawą i opanowaniem wtapia się w to obojętne tło. Ale w momencie krytycznym oskarży żonę o prowadzenie emocjonalnej gry. Część zamysłów reżyserskich Ignacio Garcii jest udana, cześć nie do końca jasna. Czy śpiewanie w jednej pozie i ograniczona gra aktorska Briana Jagde i Iriny Żytyńskiej to celowy zabieg czy efekt braku umiejętności wokalistów? Czy śpiew Werthera zaraz po strzale w głowę miał wywołać efekt komiczny czy był zwykłym niedopatrzeniem? I choć śpiewanie arii solowych przez bohatera po jego śmierci w historii opery już się zdarzało (np. Gilda w "Rigoletcie" Verdiego), to dzisiaj ta konwencja jest niezrozumiała.

Jeśli chodzi o interpretację muzyczną, trzeba pochwalić walory głosowe całej czwórki głównych solistów, a szczególnie bardzo dobrą nie tylko wokalnie, ale też aktorsko Małgorzatę Olejniczak jako Sophie. Nie zachwyciła orkiestra opery, grająca pod batutą Roberto Tolomellego. Poznańska realizacja "Werthera" była dość zachowawcza. Opera Masseneta, w inscenizacji świeżej i mniej konwencjonalnej, na pewno wypadłaby lepiej.

Martyna Pietras
Gazeta Wyborcza Poznan
1 kwietnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia