Wesele lalek

"Wesele" - reż. Jakub Roszkowski - Teatr im. Andersena w Lublinie

Koncepcja spektaklu wydaje się nadzwyczaj trafiona. Wychodząc z założenia, że bronowickie wesele nie skończyło się rankiem 21 listopada 1900 roku, lecz trwa do dziś, twórcy podkreślają, że diagnoza postawiona przez Wyspiańskiego jest aktualna. Impreza trwa, a wraz z nią żyją tamte spory, linie podziału; powstają chybotliwe rozwiązania, udawane kompromisy, będące nie wiadomo czy efektem wódki lanej prosto do gardeł, pożądania czy zgody narodowej.

Przedstawienie zostaje otwarte na widzów; publiczność domyka dwie ściany sceny. Zastajemy mocno skropioną alkoholem imprezę. Wódczany krajobraz wypełniają barowe stoliczki, plastikowe kubeczki, nieodłączne w dobrej zabawie chipsy, które weselnicy z niechęcią chrupią. W parkiet wdeptane są pety i pozostałości po kolorowych wstążkach. W tle niekończące się szeregi skrzynek wódki.

Postaci dramatu noszą na sobie lalki przypominające szkielety. Są one przyczepione do wykonawców w różnych układach. Niekiedy wyrastają jak pasożytnicze grzyby, nakrywają swoim kształtem ciało aktora, a czasem są traktowane z czułością. To bardzo ciekawy i trafny pomysł, by pokazać relację między maską a twarzą. Między stereotypem, życiowymi kłamstwami lub słabościami, które ciążą bohaterom dramatu, a ich żywym i człowieczym (także obywatelskim) potencjałem. Związek między tymi dwoma nie jest oczywisty. Aktorzy nie ograniczają się do animowania lalek. Grają, umiejętnie użyczając im energii, w odpowiednich momentach (gdy mówi się bardziej wprost) są bardziej sobą, w innych scenach (gdy triumfuje nieufność) skupiają się na maskach.

Przestrzeń jest świetnie ogrywana. Aktorzy stanęli na wysokości zadania. Błyszczą pod względem interpretacji postaci. Organicznie łączą warsztat dramatyczny i lalkowy (notabene spektakl zadaje kłam temu uproszczonemu podziałowi, który od lat zasila krytykę teatralną). Wiersz Wyspiańskiego sypie się ze sceny w doskonałym tempie. Nie słychać anachronizmów. Dzieje się tak dlatego, że już od początku widz zostaje wyprowadzony z pewności kto przemawia.

Zamknięci w formach bohaterowie powoli zmieniają się pod wpływem niespodziewanego gościa. Roszkowski pozwolił sobie na skróty i zamiast pochodu fantastycznych postaci angażuje w tej roli tylko Chochoła. Występuje on bez lalek - tym różni się od gości weselnych, że spogląda na świat trzeźwo. Tutaj można zauważyć jedną z nielicznych słabości spektaklu. Chochoł jest bardziej ludzki niż transcendentny. Bartosz Siwek nadaje mu ludzkich rysów - Chochoł przeżywa swoją misję, unosi się ze zdenerwowania, tłumaczy każdemu jego powinności, jakby była to sprawa osobista. To prywatne zaangażowanie Chochoła odbiera mocy rozkazowi, który zostawia gościom weselnym. Przez to dramaturgia nieco słabnie w finale. Pozostawiony przez ducha róg - tutaj wykonany z lodu, który w duchocie sali weselnej topnieje (brawo za pomysł!) - od początku przecież zapowiadał katastrofę. Czy Chochoł o tym nie wiedział? Jeśli z kolei działał cynicznie, nie powinien tak osobiście wyrażać nadziei, co do spełnienia swojej przepowiedni.

Kiedy więc świta, postaci pozbywają się ciążących im lalek, wiszących jak martwe ciała na balustradzie za nimi. Przez chwilę, kiedy jaśnieje, a obietnica zawiązania wspólnoty ciągle jeszcze jest w mocy, maski spadają i do głosu dochodzi szczerość. Róg topnieje i rytuał niezgody po raz kolejny zatacza koło. Właśnie takie pulsowanie - przesilenie, krótki zryw, upadek, pieśń żałoby - wyznacza naszą narodową tożsamość. Roszkowski świetnie to obrazuje. Odczytanie klasyki poprzez formalny gest ma znaczenie podwójne - nie tylko wyznacza nową drogę w inscenizacji dzieł dawnych, ale także przywraca teatrowi formy należne mu miejsce na mapie współczesnych zjawisk teatralnych.

Piotr Urbanowicz
e-teatr.pl
27 kwietnia 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia