Widzę inaczej

"Lubiewo" - reż. Piotr Sieklucki - Teatr Nowy w Krakowie.

Czym jest moja wizyta? Testowaniem mej homofobii? Ale przecież znam siebie dość dobrze i mogłem przewidzieć, że sztuki takie jak "Lubiewo" aktywizują we mnie wszystkie poziomy homofobii. Dla określenia swojej przypadłości wykorzystam termin zaproponowany przez Eve Kosofsky-Sedgwick, a mianowicie: "heteroseksizm". Tak, sztuki w rodzaju "Lubiewa". Michał Witkowski i reżyser Piotr Sieklucki, i wiwatująca publiczność, i zachwyceni recenzenci aktywizują we mnie właśnie heteroseksizm. Heteroseksizm, czyli pochwałę własnej kultury - pisze Andrzej Horubała po wizycie w Teatrze Imka.

Chodzę do kin, teatrów, muzeów. Odwiedzam galerie. I widzę co innego niż moi mainstreamowi znajomi. "Miłość" Michaela Hanekego. Zdobywca Złotej Palmy, film pretendujący do Oscara, świetna robota, chirurgiczna precyzja w zadawaniu bólu, laboratoryjne doświadczenie przemijania, starości, istotne trudne pytania.

Staruszkowie. Małżonkowie z długim stażem, kochający się, flirtujący nawet ze sobą pomimo tylu, tylu lat. jeden wylew, drugi i żona z partnerki do wspólnego kontemplowania urody świata i muzyki, celebrowania petit dejeuner w pięknym paryskim mieszkaniu staje się bardzo uciążliwym pacjentem. Zamiast tańca -mocowanie się z ułomnym ciałem, zamiast pieszczot - żmudna gimnastyka, a raczej jej próby. Heroizm opiekującego się nią męża, który złożył obietnicę, że nie odda jej do szpitala. Zniecierpliwienie. I wreszcie moment kulminacyjny. Mąż, mając już dość kłopotliwej, tracącej kontakt z rzeczywistością żony, morduje ją. Dość klasycznie. Facet dusi swą wybrankę kołdrą, wściekły na jej niedołężność, na jej marudzenie i jęki. Ja widzę scenę morderstwa, a nie interesujący głos na temat eutanazji.

Szamotanie się żony, nadspodziewanie silnej, żałosna obrona, próba wyrwania się oprawcy, agonia. I potem smętny mąż--morderca-wdowiec pisze słodkie liściki do zamordowanej małżonki. No pewnie, że taka miłość - bez konieczności opieki, przewijania, mycia, znoszenia kaprysów, karmienia łyżeczką - byłaby o wiele łatwiejsza. Och, jakie to wzniosłe uczucie. Nie wiem, co Haneke chciał powiedzieć o miłości i starości. Ja w jego filmie widzę zupełnie co innego niż całe nasze proeutanazyjne towarzystwo.

ZMIERZCH NASZEJ CYWILIZACJI

Telewizyjna dyskusja po warszawskim pokazie "Lubiewa" według powieści Michała Witkowskiego. W studiu profesjonalni krytycy wpatrzeni w działacza gejowskiego robiącego w kulturze. Gdyby to działo się 20 lat temu, uznałbym to za jakiś kabaretowy żart. Wypielęgnowany gość rozwija cały kobierzec przegiętych gestów, zamiast odnosić się do omawianych dzieł, zachwycony sam sobą opowiada o swym zachwycie, o tym, jak to wspaniałe, jak cudowne. A to dzieło z kolei to nie, nie do końca, nie do końca. Miękki, całuśny. Widzę parodię gejostwa, ale jakoś nikt w studiu nie wybucha śmiechem. Krytycy słuchają pana homoseksualnego działacza kulturalnego i jego słowotoku w nabożnym skupieniu, nie chcą urazić przywołaniem do porządku, nikt nie poprosi, by wypowiadał się w sposób trochę bardziej profesjonalny. No bo jak to? Mamy geja. Męczennika, eksperta, świętego nowych czasów. Wpatrzeni w pięknego ptaka z zachwytem w oczach zachowują się jak ongiś ich dziadkowie, którym udało się sprowadzić na dyskusję prawdziwego robotnika. I on im udziela swoich robociarskich rad, on dzieli się z nimi swą proletariacką mądrością. Ze spracowanymi robociarskimi rękoma, taki to zna życie. Coś mruknie, skrzywi się, zaraz prowadzący z troską się odniesie, poprosi o rozwinięcie. Straszne. Ja widzę wynaturzenie nowoczesności, mainstreamowi krytycy widzą bożka, który zstąpił na ziemię, do ich studia, by podzielić się swą niepowtarzalną wiedzą. Karykatura rozmowy o kulturze trwa. Ciekawe. Czy za te 300 lat pierwszy lepszy trójkowy student antropologii pochylając się nad wytworami naszej kultury, niechby kultury materialnej, czy badając kształt naszych nosków w obuwiu, szerokość nogawek, zaokrągleń telefonów, wyposażenia samochodów, nie wypowie banału, że byliśmy już skazani? Będzie mógł od niechcenia precyzyjnie zdiagnozować zmierzch naszej cywilizacji. Czy na jakichś ćwiczeniach z historii materialnej, analizując wytwory tej naszej klasy kreatywnej, od razu nie odczyta z nich wyroku, jaki wydaliśmy na samych siebie?

TRZY RAZY "T"

I prężący się dziś prof. Richard Florida ze swą książką "Narodziny klasy kreatywnej", wskazujący na trzy czynniki, trzy "T" konieczne dla kreacji: Talent, Tolerancja, Technologia, będzie widomym przykładem tego, że patrzyliśmy, a nie widzieliśmy, a znaki były tak ewidentne. Tolerancja, czyli przyzwolenie na grzech w sferze publicznej i te zabawki dekadenckiej kultury, te ozdóbki, frędzelki, ta miękkość. Te gadżety dla ludzi, którzy postawili na przyjemność, czyli śmierć

"Lubiewo" to jednak opowieść z zupełnie innych czasów. Z czasów kończącego się PRL, gdy nie było żadnych gejów, gdy były cioty, pedały, akceptujące brud, grzech, ogrywające groteską swoje wykluczenie, stosujące strategię queerową, jeszcze przedemancypacyjną, przegięcie, przerysowanie. Sztuka, oparta na powieści Michała Witkowskiego sprzed dziewięciu lat, jest opowieścią dwóch podstarzałych homoseksualistów, którzy wspominają czasy swej aktywności i wprowadzają widza w zakazany świat PRL-owskiego pedalstwa. Znakomitym pomysłem reżyserskim jest oddanie partii narracyjnych Krystynie Czubównie, która swym słynnym głosem lektorki filmu o zwierzętach czyta o zwyczajach homoseksualistów. Aktorzy podejmują ten styl i ilustrują głos z offu zarezerwowany do opisu mi i polowań swoimi zachowaniami. Bo przecież to przerysowanie, ten dystans, to autoparodiowanie swoich gestów należy do konstytutywnych elementów strategii queer. I cały spektakl rozgrywany jest według takiego klucza. Dwóch nieefektownych aktorów droczy się ze sobą, droczy się z publicznością, naśladuje kobiece gesty, kobiece formy, zaczepia widzów, prowokuje, rywalizuje o to, kto bardziej przegnie, kto na większą obrzydliwość się poważy.

I snuje się historia jakże przewrotnie inna od legendy "Małej Moskwy" opowiedzianej przez Waldemara Krzystka - subtelnej opowieści o romansie Polaka z udręczoną Rosjanką. No tak, ale jeśli w pierwszych zdaniach pada chełpliwe zapewnienie, że "pierwszy chuj, jakiego miałam w ustach, to był za dworcem ruski żołnierz", to od razu otrzymujemy komunikat, w jakiego typu estetyce rzecz będzie podana.

Powieść "Lubiewo" z 2004 r. była wielkim triumfem literatury nad moralnością. Opowieścią starych homoseksualistów, lubieżników dla zaspokojenia swych żądz ryzykujących nie tylko życiem oraz zdrowiem, ale i za nic mających prawo, uciekających się do przemocy wobec przedmiotów pożądania Witkowski sondował granice naszego przyzwolenia, wsłuchiwał się w niepoprawne dziś politycznie marzenia homoerotycznych lubieżników, żegnał ohydny, lecz mający swój urok świat PRL.

Czym są moje odwiedziny teatru IMKA? Czym jest oglądanie tego niepoprawnie politycznego spektaklu? Bo jest on niepoprawnie polityczny. Nieskażony dyskursem gejowskim, nieobrobiony przez politycznych strategów, przez uniwersyteckich mądralińskich, działaczy emancypacyjnych, którzy doskonale wiedzą, co na danym etapie godzi się powiedzieć, a czego nie.

Czymże jest więc moja obecność wśród tej publiczności, wśród której wiele parek typu "niech nas zobaczą"? Publiczności, z której większość chyba traktuje ów pokaz jako manifest swobody i wyzwolenia. No faktycznie. My, heterycy, często śmiejemy się z naszych lubieżnych reprezentantów męczonych przez Erosa. Czemuż byśmy mieli zabronić tego homoodmiennym?

Czym jest moja wizyta? Testowaniem mej homofobii? Ale przecież znam siebie dość dobrze i mogłem przewidzieć, że sztuki takie jak "Lubiewo" aktywizują we mnie wszystkie poziomy homofobii. I wszystkie dyskursy antygejowskie wymienione przez Adama Ostolskiego w ciekawym artykule o judeizowaniu gejów walczą o prawo głosu. Dyskurs: awersyjny, terapeutyczny i polityczny. Oczywiście rzeczy mieszają się oraz łączą i badacze mają z tym kłopot, a co dopiero mówić o klasyfikacji takich częstokroć autoironicznych gości jak ja, którzy znają język wroga, więc mogą lawirować, nie dać się przyszpilić etc. Dla określenia swojej przypadłości wykorzystam termin zaproponowany przez Eve Kosofsky-Sedgwick, a mianowicie: "heteroseksizm".

Tak, na pewno tak właśnie nazywana postawa wzmagana jest przez sztuki w rodzaju "Lubiewa". Michał Witkowski i reżyser Piotr Sieklucki, i wiwatująca publiczność, i zachwyceni recenzenci aktywizują we mnie właśnie heteroseksizm. Heteroseksizm, czyli pochwałę własnej kultury. Lubię moją kulturę, lubię twardą logikę w dyskusjach, lubię męską siłę i zdecydowanie, lubię kobiece ciepło i uległość, cieszy mnie, gdy facet opiekuje się swoją kobietą i zapewnia jej ochronę, cieszy mnie, gdy syn zapatrzony jest w ojca i widzi w nim wzór do naśladowania, a córka wtajemniczana jest przez matkę w tajemnicze rytuały kobiecości. Więcej: bardzo mi się podobają kobiety przy nadziei, z uśmiechem patrzę na ich pozornie zdeformowane sylwetki...

Negatywnie oceniam zniewieścienie dyskursów. (Tak, tak i wy, gwiazdy genderowej krytyki, dożyjecie czasów, gdy zobaczycie z przerażeniem, że wasz logiczny dyskurs kwestionowany jest przez następne pokolenie badaczek, które odrzucając logikę jako domenę opresywnych mężczyzn, będą uciekać w bełkot). Na przemian śmieszy mnie i lęk we mnie wywołuje kult gejów, odrzuca ich roszczenie do imitowania rodzin.

I wiem, doskonale wiem, że takie sztuki jak "Lubiewo" czy "Tęczowa Trybuna 2012" uderzają w sam rdzeń mojej kultury. I nie mogę się zachwycać świetnymi diagnozami społecznymi, jakie serwują Demirski i Strzępka, nie mogę w spokoju analizować inscenizacyjnych pomysłów Piotra Siekluckiego, chociaż tu akurat postawiłbym wiele zarzutów. Ale cóż, gdybym nawet napisał, że wychwalane przez krytykę role ciot są niczym wobec paru minut na ekranie Javiera Bardema w "Skyfall", że takich przegiętych to już widzieliśmy od groma, że "Pocałunek kobiety pająka" oglądało się prawie 30 lat temu, a przedrzeźnianie czy to "Dziadów" z modlitwą zjawy nie o jadło czy napój, lecz o kroplę lujowskiej spermy, czy "Popiołu i diamentu" z płonącymi kieliszkami za ofiary AIDS nie robią na mnie zamierzonego wrażenia, choć aplauz wywołują wśród publiki spory? Ale nawet gdybym wyśmiał pantomimę półnagiego młodzieńca obrazującego HIV, przecież wiedziałbym, że piszę nie na temat.

Bo problemem "Lubiewa" jest agresja kultury homoerotycznej, uzyskiwanie przez nią akceptacji, kwestionowanie zasad naszej cywilizacji. I zgadzam się z przywoływaną już Eve Kosofsky-Sedgwick, że "homofobia jest nieuniknioną konsekwencją takich patriarchalnych instytucji jak heteroseksualne małżeństwo". Zgadzam się, tylko inaczej wartościuję.

I zgadzam się, że uwolnienie od homofobii prowadziłoby do destrukcji politycznych i gospodarczych struktur. Ale przede wszystkim do destrukcji kultury. Bo jest wojna. Jest wielka wojna kulturowa, cywilizacyjna.

Gdy idę więc na izraelski film "Oczy szeroko otwarte", gdzie po kowbojach artyści wzięli się za ortodoksyjnych żydów i już nie kapelusze, lecz jarmułki lecą z głów podczas miłosnych homoerotycznych zapasów, przecież widzę wojnę. Ale czy tylko ja? Patrzę na ulotkę, projekcja odbywała się w ramach festiwalu LGBT. Przecież jego organizatorzy doskonale wiedzą, w co uderzają. W rodzinę, w małżeństwo, w męskość, w kobiecość.

Ciekawe, jak za 300 lat student antropologii będzie patrzył na to wszystko, jak będzie czytał takie teksty jak mój, jak traktował takie spektakle... Jakie będzie miał trzewiki, jakie oprawki do okularów, jak opięte spodnie...

Andrzej Horubała
Do Rzeczy
7 marca 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...