Wielka sława to żart

Rozmowa z Bogusławem Kaczyńskim

Dzień dobry. Mateusz Przyborowski z "Gazety Olsztyńskiej". Byliśmy umówieni na wywiad.

- Witam pana bardzo serdecznie w nowym roku i życzę wszystkiego, co najlepsze. Proszę chwileczkę zaczekać.

(Słyszę w tle) Pani Mario, już idzie Basia. Zaraz do pani przyjdzie z żelazkiem. Jak już przyjdzie, proszę zamknąć drzwi do salonu, żeby mi nie przeszkadzać. Ona z tym żelazkiem pokaże, co i jak. I pójdzie pani na górę i będzie na mnie czekać.

Halo, już jestem.

Coś niedobrego z tym pana żelazkiem się dzieje?

- To jest takie specjalne żelazko, dopiero co kupione. Przyjedzie zaraz pani, która wyjaśni, jak go używać. Bo to nie jest wcale takie proste. To wyszukany sprzęt, którym prasuje się wiszące na wieszakach ubrania. To najnowszy model i pani Maria nie wie jak to się robi, a pani Basia pokaże, bo już takie ma.

Publicysta i krytyk muzyczny, popularyzator opery, operetki i muzyki poważnej, teoretyk muzyki, twórca telewizyjny, animator kultury, prezenter i autor wielu programów telewizyjnych. Dużo tego ma pan na koncie.

- Nazbierało się tego trochę. Moja działalność telewizyjna to już jest 50 lat, nieprzerwanie. I w tym czasie miałem okazję zrobić kilka rzeczy. A muszę panu powiedzieć, że raczej należę do ludzi pracowitych. Bo mój ojciec, który był wyznawcą pozytywizmu, mówił, że nie ma nic piękniejszego w życiu niż dobrze wykonana praca.

Zaraz o tej pracy porozmawiamy. Ale zapewne większość ludzi zaczyna rozmowę od pytania o pańskie zdrowie. Nie bojąc się banału, również o to zapytam.

- Proszę pana, jest lepiej niż było. Ale jeszcze wiele pozostawia ono do życzenia. Od siedmiu lat codziennie mam rehabilitację, są jeszcze problemy z ręką i nogą. Ale, jak pomyślę, że były one całkowicie sparaliżowane, to cieszę się, że dzisiaj mogę w pełni nimi poruszać, bez laski mogę przejść przez pokój w mieszkaniu czy na estradzie. To są dla mnie postępy kolosalne. I myślę, że jak tak dalej pójdzie, to zrealizuję moje marzenie ostatnich lat, czyli pójdę na spacer do lasu. Na grzyby niestety nie mogę pójść, bo nie mogę się schylać. Nawet nie sięgnę po rzecz z niskiej półki.

Udaru doznał pan tuż przed wyjazdem na koncert do Olsztyna.

- Niezapomniana historia... To się odbyło w ułamek sekundy. Rano piłem kawę w domu i czekałem na mojego impresaria. Zawsze sam jeździłem samochodem, ale tym razem wyjątkowo miał mnie zawieźć do Olsztyna. Stwierdził, że po co mamy jechać na dwa samochody. Zgodziłem się, a byłem zmęczony, bo w nocy wróciłem ze Sztokholmu od siostry, która leżała w szpitalu. Byłem już ogolony, wykąpany i po śniadaniu. Nagle piorun z nieba strzelił w sam środek mojej głowy. Do szpitala wniesiono mnie na noszach. Lekarz badał stan mojego umysłu. Pytał, jak się nazywam, przy jakiej ulicy i w jakiej dzielnicy mieszkam, gdzie pracuję... Miałem już dosyć tej ankiety i zniecierpliwiony powiedziałem: Panie doktorze, ja muszę dzisiaj jechać na koncert do Olsztyna, tam ludzie na mnie czekają. A on na mnie spojrzał, pamiętam wyraz jego twarzy. I powiedział: Dzisiaj to pan nigdzie nie pojedzie. I zrozumiałem, że to nie są żarty.

W tym samym czasie w Sztokholmie z nowotworem walczyła pana siostra Anna...

- Oboje walczyliśmy o życie. Ja w tym czasie byłem sparaliżowany i przywiązany do łóżka. Niestety, siostra tę walkę przegrała.

Jest pan fantastycznym przykładem tego, że walką można przezwyciężyć wszelkie przeciwności losu

- Ale myślę, że to ktoś - a możemy go różnie nazywać - podniósł palec do góry i ja już byłem w drodze. A później się rozmyślił, opuścił palec w dół i powiedział: niech jeszcze trochę na ziemi pobędzie, a potem przyjdzie.

Ale jest pan chyba również uparty. Po udarze mózgu zapowiadał pan, że nie będzie żył tyłko pracą. Podobno jest inaczej.

- I jest tak w dalszym ciągu. Nie potrafię zrealizować szpitalnego postanowienia, mój kalendarz jest czarny od występów. A te wyjazdy są bardzo męczące. Nie koncertuję za granicą, bo nie mogę podróżować samolotem.

Pana fanpage na Face-booku lubi ponad 9 tysięcy osób. Sądząc po tej imponującej liczbie, domyślam się, że dostaje pan tysiące e-maili.

- To są bardzo sympatyczne wpisy. Koło moich przyjaciół jest ogromne i bardzo mnie to cieszy. Kiedy media podały, że miałem udar, to tego samego dnia dostałem 10 tysięcy e-maili. Przeczytałem je wszystkie pół roku później. I wszystkie te listy mam wydrukowane. Nie mogłem jednak na wszystkie odpisać, bo mam trudności w pisaniu.

Zaraz po maturze przyjechał pan do Warszawy, żeby studiować teorię muzyki i grę na fortepianie w Państwowej Szkole Muzycznej. Kiedy zaczęła się pana przygoda z muzyką?

- Zacząłem grać w wieku 2,5 roku, a pierwszy raz publicznie wystąpiłem rok później. W prawdziwej sali z balkonem i publicznością. Dwa lata temu oglądałem tę salę i byłem bardzo wzruszony. I tak występuję do dzisiaj, tylko w innej formie.

Mówił pan, że przyjechał do Warszawy z małą walizką. I nie miał dokąd pójść.

- Byłem młodzieńcem, który o własnych siłach budował swoją karierę. Nie znałem hasła, pod tytułem "protekcja". Sam wszystko musiałem sobie załatwić. To nie było wcale łatwe. Ale byłem pełen nadziei, temperamentu i wierzyłem w piękną przyszłość. Były trudności oczywiście, ale one są po to, żeby je pokonywać.

Wspominał pan, że siostra chodziła po drzewach, po dachu rodzinnego domu, a rodzice obawiali się, co z niej wyrośnie. A pan jaki był w dzieciństwie?

- Ja byłem spokojniejszy i grzeczniej szy. Zawsze ubrany w garnitur i krawat, nawet jako dziecko, kiedy nosiłem krótkie spodenki. Musiałem być ubrany tak, jak artyści występujący na estradzie. To mi się bardzo podobało i nie tęskniłem za tzw. podwórkowym ubraniem.

A dom rodzinny?

- Moje dzieciństwo było wyjątkowo szczęśliwe i piękne. I do tego dzieciństwa przez cale życie wzdycham. A szczególnie do wieczorów wigilijnych. Chociaż było skromnie, jak u wszystkich polskich rodzin wówczas. Polska dopiero podnosiła się z ruin i gruzu, ale było serdecznie, rodzinnie i ciepło. Były też prezenty.

Babcia nie pozwalała opalać się panu i siostrze w ogrodzie.

- Nikomu nie pozwalała! Nie wolno było się opalać, bo to było niezgodne z duchem epoki, w jakiej moja babka żyła. Jej zdaniem, kobieta, zachowując pewną klasę, nie mogła być na brązowo spalona. Bo to dziewczęta od żniw były spalone. Babcia chodziła po ogrodzie z ażurową parasolką. A my wstydziliśmy się kolegów, bo jej zachowanie było nietypowe jak na tamte czasy. Ona jednak nie zwracała na nic uwagi, miała swoje maniery, wyniesione z domu rodzinnego jeszcze w XIX wieku. Teraz absolutnie bym się nie wstydził, bo miała rację we wszystkim.

A pański ojciec ? Byl prawdziwym macho.

- Oj, tak! Miał zdrowe zasady. Był ojciec, mama, dzieci, zwierzęta. I każdy miał swoją rolę. Było nam wolno to i to, a tego i tego nie.

Na przykład?

- Nie mogliśmy głośno mówić przy stole, przerywać rozmowy dorosłym. Ojciec tylko na nas spojrzał i wystarczyło. Nigdy nie uderzył ani mnie, ani siostry, ale on przy stole był tym, który decydował o tym, jak się zachowywać i co robić.

A mama?

- Jak każda mama. Serdeczna i ciepła. Oczywiście miała na nas swoje metody. Pamiętam, że kiedy coś się działo z nami nie tak w kuchni, to siostra dostała nieraz po pupie ścierką. Ale to było na zasadzie żartu. Byliśmy dziećmi i wiadomo, że musieliśmy się wyszaleć.

A propos szaleństw. Miał pan czas dla kolegów?

- Nie bardzo. Kiedy już to moje granie było poważne, ojciec likwidował dziecięce rozrywki: narty, łyżwy i sanki. Z obawy, że mogę złamać rękę albo palec. To było przykre, bo jeździłem dobrze na łyżwach. A jeździliśmy po zamarzniętej rzece, na długie dystanse. W wieku 8 czy 9 lat wysłano mnie na olimpiadę młodzieżową do Rabki. I zdobyłem pierwsze miejsce wjeździe szybkiej. Byłem uradowany, ale dyplom gdzieś mi zaginął i nie pamiętam dokładnie, ile miałem lat. Przypomniałem sobie o tym niedawno.

Ceniony w Polsce i na świecie, a tym samym sławny. Jednak podchodzi pan do siebie z dystansem.

- Wie pan, bo ja wierzę w słowa Johana Straussa, że wielka sława to żart. I trzeba do tego odpowiednio podchodzić. Jeśli ona przychodzi, to jest pięknie i cudownie, następuje upojenie. A później ona znika. I tak trzeba żyć, żeby żaden okres w życiu nie stanowił szoku i załamania psychicznego. W apogeum swojej sławy należy pracować w pocie czoła. Gdyby pan zobaczył moją domową bibliotekę, to pomyślałby pan, że jest w miejskiej wypożyczalni. To są całe ściany regałów, książek posegregowanych i takich, które są mi potrzebne w pracy. Przed każdym programem przygotowuję się, przypominam sobie fakty i daty. A później na scenie improwizuję, ale jest to improwizacja przygotowana. Promter dla mnie nie istnieje, on mnie rozprasza. A o kartkach to w ogóle mowy nie ma. Ale w ślad za sławą musi iść praca, praca i jeszcze raz praca.

Tyle lat uczył się pan grać nafortepianie. Dlaczego pan go porzucił?

- Z konieczności. Przed obroną dyplomu sforsowałem prawą rękę. Grałem koncert fortepianowy Franciszka Liszta, który miał być grany również na obronie dyplomu. Pół roku trwało leczenie, najróżniejsze kuracje, lekarze w różnych miastach... Cuda się działy. Nie było mowy, aby kontynuować karierę. Ale nie żałuję, bo przeszedłem miękko na inną formę artystyczną.

Zawsze wygląda pan nienagannie. Pewnie zarzucano panu nieraz, że jest narcyzem.

- Nie, tego nie czytałem i nie słyszałem o sobie. Może dlatego, że jestem krytyczny w stosunku do siebie. Wszystko po kilka razy sprawdzam. A w ogóle to bardzo trudno ze mną współpracować, bo jestem maksymalistą. Wymagam całkowitego poświęcenia w pracy i najwyższego poziomu. Nie potrafię pracować z bałaganiarzami i słabo utalentowanymi osobami. I wtedy mówię: dziękuję bardzo, ale nie. Dlatego w telewizji przez 20 lat miałem stałą ekipę, byli to świetni ludzie. Mówi się, że najwyższy poziom w orkiestrze to nie najlepszy skrzypek, ale ten najgorszy. Bo jeśli najgorszy jest nie do przyjęcia, to orkiestra będzie źle grała. Moja droga artystyczna była trudna. Bo praca nie była dodatkiem do mojego życia, do moich fanaberii czy upodobań. Praca była zawsze na pierwszym miejscu.

Co pan robi w wolnych chwilach, oprócz słuchania ulubionych płyt winylowych?

- Mam ich cały zbiór. Bardzo je lubię, bo mają głębię dźwięku. Kiedyś lubiłem samotne spacery, miałem wtedy czas na rozmyślanie. Podobnie było z jazdą samochodem. Lubiłem samotne podróże, podczas których wymyślałem scenariusze, nowe pomysły programów, występy. Nie lubię, kiedy ktoś mi przeszkadza w pracy. I widzę, że nie dotrzymałem słowa z tym odpoczynkiem od pracy, i pewnie nigdy nie dotrzymam go. W pierś bil się jednak nie będę, bo widocznie jestem naznaczony pracą.

Pański sposób na regenerację?

- Wyłączam telefon, zdejmuję zegarek, zakładam piżamę. Leżę na podłodze z poduszką pod głową. I patrzę w górę albo liczę listki na moich roślinkach. To zasnę, to obudzę się. Nie czytam książki, nie ma mowy. Żadnej gazety, telewizji. Nie istnieję wtedy dla nikogo. I trwa to dzień, dwa, a na trzeci dzień wracam do pracy, jak lampart, który wykonuje skok z gałęzi na drzewo. Tylko pełne lenistwo powoduje naturalne odzyskanie wszystkich sił i temperamentu.

Nad czym teraz pan pracuje?

- Kończę biografię Ady Sari. Materiał zbierałem 50 lat, jeżdżąc po świecie. Znaliśmy się z Adą i obiecałem jej to, ale nie miałem czasu. Bo telewizja chwyciła mnie w swoje objęcia, a jest przecież w niektórych przypadkach bardzo zazdrosna. O mnie najwidoczniej była, bo nie wypuściła mnie ze swoich objęć. A gdybym chciał się wyrwać na siłę, to pewnie połamałaby mi kości. W zamyśle mam również napisanie olbrzymiej biografii Jana Kiepury. Goethe powiedział, że trzeba mieć plany na 100 lat naprzód, ja mam na 150 lat.

A dzisiaj...

- ...Dzisiaj żałuję, że wykonywałem mało ćwiczeń fizycznych. Mam zajęcia rehabilitacyjne. Niezwykle intensywne, trudne i skomplikowane. Ale są widoczne ogromne postępy. Aaa, ja dopiero sobie uświadomiłem, że pan jest z Olsztyna. I dlatego pan pytał o ten udar w dniu koncertu. Ale obiecuję, że przyjadę do Olsztyna i podziękuję publiczności. Boże, pisano do mnie z Olsztyna piękne listy w czasie choroby.

I w tym przypadku słowa musi pan dotrzymać!

- Przyjadę na pewno, bo bardzo lubię Olsztyn!

Mateusz Przyborowski
Gazeta Olsztyńska
8 stycznia 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia