Wielokulturowa geneza Łodzi nadal inspiruje

rozmowa z Bogdanem Toszą

Łódź nie jest dla mnie ziemią nieznaną. Przyjeżdżałem tu najpierw z powodu teatru Kazimierza Dejmka, potem z powodu Teatru Jaracza, najpierw za dyrekcji Bogdana Hussakowskiego, a później - Waldemara Zawodzińskiego. Nie czuję się tu obco. Problemy miasta, by tak powiedzieć, opuszczonego przez przemysł bardzo mocno przeżywałem w Katowicach, wśród społeczności, która nagle została osierocona. Podobna sytuacja nastąpiła w Łodzi, dlatego to rozumiem i czuję ogromną empatię z jej mieszkańcami

Czy łatwo było Panu podjąć decyzję dotyczącą objęcia dyrektury nad festiwalem, wokół którego narosło tyle kontrowersji?

Nie. Trudność decyzji wynikała przede wszystkim ze świadomości kłopotów, w jakich znalazł się festiwal, mam na myśli problemy organizacyjne i ograniczenia finansowe. Pracę rozpocząłem pod koniec maja, we wrześniu – festiwal, więc wątpliwości było mnóstwo, ale uznałem, że wyzwanie jest na tyle interesujące, że nie można go nie podjąć.

Zdecydowała chęć podjęcia się czegoś nowego?

Nie mam poczucia, że podejmuję się czegoś szczególnie nowego – to naturalny krok na mojej drodze zawodowej. Oprócz najważniejszej działalności w Katowicach – prowadzenia Teatru Śląskiego – założyłem w tym mieście trzy galerie, prowadziłem też duży program literacki i muzyczny. Podobnie, choć z mniejszym rozmachem, starałem się działać w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Nie odnoszę zatem wrażenia, że robię coś zupełnie nowego. Jedno mogę powiedzieć na pewno: te cztery kultury stanowiące o Łodzi – polska, rosyjska, żydowska i niemiecka – zawsze bardzo mnie fascynowały. Od początku istnienia festiwalu z uznaniem myślałem o tych, którzy powołali go do życia. Taki sposób patrzenia na kontekst kulturowy od długiego czasu był mi bardzo bliski. Jeśli zaś chodzi o wybór mojej osoby na dyrektora festiwalu Łódź Czterech Kultur, to, chcąc wierzyć w jakąś logikę biografii, wydaje mi się, że właśnie moja wcześniejsza droga zawodowa przekonała władze do dokonania takiego, a nie innego wyboru.

Wielokrotnie podkreślał Pan, że zamierza być wierny formule wypracowanej przez organizatorów Festiwalu Dialogu Czterech Kultur, poprzednika festiwalu Łódź Czterech Kultur. Czy zamierza Pan jednak wprowadzić jakieś zmiany?

Tego rodzaju przedsięwzięcia zawsze mają autorski charakter, nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Spójrzmy w przeszłość: pierwsza i druga edycja były nieprawdopodobnie rozbuchane, odbyło się bardzo dużo imprez, nad którymi liderzy festiwalu chyba nie w pełni panowali – był to rodzaj worka, do którego wpadały pomysły wszystkich, którzy chcieli wziąć udział w festiwalu. Taki zapewne zresztą cel przyświecał założycielowi festiwalu – Witoldowi Knychalskiemu. Myślę, że chciał zaktywizować łodzian, twórców, mieszkańców i samorząd lokalny. Było to pierwsze dziesięciolecie istnienia demokracji, dlatego takie myślenie okazało się skuteczne, miało swój konkretny cel. Festiwal jednak stopniowo popadał w kłopoty finansowe, które ciągną się do dziś. Z kolei ostatnie dwie edycje festiwalu przyczyniły się do sformułowania zarzutu, że stał się niszowy, zamknięty na Łódź, że tworzy go i ogląda bardzo elitarne, wąskie grono odbiorców, że nie są wykorzystywane łódzkie instytucje. Słucham tych głosów i wyciągam wnioski. Szukam trzeciej drogi, złotego środka, który z jednej strony nie odebrałby wysokiego poziomu artystycznego, a jednocześnie nie powodował hermetyzmu festiwalu. Mieszkańcy Łodzi powinni partycypować w tym, co będzie się w trakcie festiwalu działo. Chciałbym sięgnąć do jego korzeni w aspekcie wielokulturowości, bo to zjawisko, jak mówiłem, zawsze mnie fascynowało. Żyłem i pracowałem w miastach, które cechowało to samo. Jeśli przyjrzeć się Katowicom – a właśnie wtedy, prowadząc Teatr Śląski, przeżywałem zazdrość wobec Łodzi – to można na te dwa miasta spojrzeć przez pryzmat podobnych kategorii, bo oba zostały ukształtowane przez różne kultury. Jeśli z kolei popatrzeć na Wrocław, widzimy dziwną, pokrętną biografię miasta. W tym sensie chcę sięgnąć do początków. Moim zdaniem rozmowa o wielokulturowych podstawach aglomeracji łódzkiej nie jest skończona, wielokulturowa geneza Łodzi nadal inspiruje i w tym względzie pozostało jeszcze sporo do powiedzenia. Uważam – idąc za spostrzeżeniem Josifa Brodskiego, o którym zresztą będziemy na festiwalu rozmawiać – że ocenia nas przeszłość, nie przyszłość. Tylko konfrontacja z wielkimi duchami przeszłości może wyznaczyć nasz poziom, miejsce, w którym jesteśmy.

Czy ze względu na fakt, że jest Pan reżyserem teatralnym, blok teatralny będzie jakoś szczególnie uprzywilejowany na festiwalu?

Nie. Tegoroczny festiwal będzie spotkaniem czterech kultur realizowanym w pięciu dyscyplinach artystycznych. Gdyby to ode mnie zależało, chciałbym, aby podobnie było i w przyszłym roku. Jeśli zaś chodzi o moje doświadczenie teatralne, to chciałbym je wykorzystać w inny sposób. Uważam, że w ramach festiwalu powinny powstawać nowe przedstawienia, ale nie ukrywam, że mam na realizację tego typu przedsięwzięć inny pogląd niż poprzednicy. Postrzegam Łódź jako miejsce o ogromnym potencjale artystycznym, dlatego aby festiwal wyprodukował własny spektakl, nie musimy odwoływać się do innych miast, innych środowisk teatralnych.

Teatr Jaracza to zdecydowanie jeden z najlepszych teatrów dramatycznych w Polsce.

I w związku z tym nie widzę powodu, żeby dla zrealizowania jakiegoś projektu teatralnego, którego premiera odbyłaby się w ramach festiwalu, angażować teatry spoza Łodzi. Największą wartością byłoby – i tego moim zdaniem zabrakło podczas poprzednich edycji – gdyby taki spektakl pozostał w Łodzi.

A nie – jak zeszłoroczna „Ziemia obiecana” Jana Klaty – funkcjonował w repertuarze np. Teatru Polskiego we Wrocławiu i był dla łódzkich widzów niedostępny.


Pomysł inscenizacji „Ziemi obiecanej” sam w sobie był znakomity, oceniam go bardzo wysoko. Szkoda tylko, że przedstawienie nie zostało zrealizowane siłami łódzkimi i w konsekwencji zniknęło z miasta, nie funkcjonuje w obiegu teatralnym jako spektakl któregoś z łódzkich teatrów.

Jakie, prócz wielokulturowości, były kryteria doboru spektakli teatralnych – czy jest jakiś wspólny mianownik tych przedstawień?

Z Teatru Jaracza zaprezentowany zostanie „Dybuk” w reżyserii Mariusza Grzegorzka i „Przypadek Iwana Iljicza” w adaptacji i reżyserii Jacka Orłowskiego. Ale gdybym kierował się jedynie kryterium nazwisk autorów odnoszących się do czterech kultur, to w Jaraczu znalazłbym więcej przedstawień, jednak wybrałem inscenizacje tekstów Szymona An-skiego i Lwa Tołstoja, bo są to nowe, wysoko oceniane premiery, a chcę pokazywać to, co w Łodzi najlepsze. Do jaraczowskiego zestawu dołączyłem trzy przedstawienia, które działają na pograniczu teatrów instytucjonalnego i offowego, choć są w pełni profesjonalne i z bardzo wyraźnym charakterem. Taki jest np. Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Przedstawienie, które w legnickim teatrze zrealizował Lech Raczak, musiało mnie zainteresować, ponieważ „Róża” Żeromskiego jest niezwykle rzadko inscenizowana, a w dodatku znacząca część utworu rozgrywa się w Łodzi. Przedstawienie to daje wyraz ogromnej goryczy po uzyskaniu wolności, zadaje pytanie o to, co zrobiliśmy z odzyskaną wolnością. Jest to pytanie ludzi, których pozbawiono głębokiego sensu istnienia, a jednocześnie oni wszyscy są chorzy na polskość, bo podjęli decyzję, że chcą tu żyć i, tak jak my, chcieliby, aby nasz kraj był jeśli nie Ziemią Obiecaną to przynajmniej miejscem, w którym można się zrealizować. Zaprosiłem też przedstawienie, które jest przeciwieństwem „Róży”, bo w porównaniu z legnickim przedsięwzięciem jest maleństwem. To spektakl krakowskiego Teatru BARAKAH, założonego przez reżyserkę Anę Nowicką i aktorkę Monikę Kufel, który zrealizował swoją trzecią premierę: jest nią „Szyc” Hanocha Levina. Poza „Krumem” twórczość Levina jest w Polsce mało znana, choć na świecie twórcę tego uważa się za najważniejszego wśród dramaturgów izraelskich. „Szyc” to historia rozgrywająca się w kręgu wąsko rozumianej rodziny (matka, ojciec, córka, zięć). Ta rodzina żyje przygnieciona trwającą wokół wojną. Spektakl stawia pytania, w jaki sposób można się od wojny uwolnić, jak budować wobec niej swoje szczęście osobiste. W mikroskali odbywa się makrodramat. Skromny Teatr BARAKAH funkcjonuje w piwnicy w Klezmer-Hois pod Austerią na krakowskim Kazimierzu. Trzeci zaproszony spektakl to „Ostatni taki ojciec” Artura Pałygi w reżyserii Łukasza Witta-Michałowskiego, zrealizowany na Scenie Prapremier InVitro w Lublinie, laureat głównej nagrody Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Łukasz Witt-Michałowski, który jedno ze swoich pierwszych przedstawień zrealizował w Teatrze Polskim we Wrocławiu za mojej dyrekcji, studiował w łódzkiej Filmówce. Zestawienie tych pięciu spektakli wydało mi się interesujące z pewnego powodu, który jest także punktem wspólnym tych przedstawień: w „Dybuku” dwoje ludzi oszalało z miłości, mamy tam pięknie przedstawioną rozpasaną erotykę, w pozostałych przedstawieniach widać szaleństwo na punkcie patriotyzmu, polskości...

...czyli wspólnym mianownikiem jest namiętność.

Tak. Te przedstawienia są grane na bardzo wysokim diapazonie. W opowiadaniu Lwa Tołstoja, tak jak i w „Szycu”, mamy dramat rozgrywający się w ściśle rodzinnym kręgu – nagle trzeba zadać sobie pytanie o sens istnienia rodziny, dociec, na czym jest on konstruowany, o co jest oparty, co dzieje się z wartościami. Te pięć przedstawień to nie tylko interesująca propozycja dla widza, to także wydarzenia, które ze sobą rozmawiają, wchodzą ze sobą w interakcję.

Kiedy zostaje się dyrektorem jakiegokolwiek przedsięwzięcia kulturalnego, szczególnie tak prestiżowego festiwalu, ambicje twórcy trzeba schować do kieszeni, powinno się myśleć kategoriami dobrego menadżera. Co w organizacji festiwalu stanowi dla Pana największe wyzwanie?

Łatwiej odpowiedzieć na drugą część pytania. Przede wszystkim musiałem uporządkować wiele rzeczy w Mieście Dialogu oraz skomponować zespół ludzi, z którymi będziemy przygotowywać festiwal, a także uporządkować sytuację finansową – i to było najtrudniejsze. Jednak dużo ciekawsza jest pierwsza część pytania – oczywiście czuję się przede wszystkim reżyserem i mam nadzieję jeszcze to udowodnić. Proszę zwrócić uwagę, że dyrektorami festiwali często są reżyserzy, choćby Frank Castorf, który jest dyrektorem festiwalu w Recklinghausen, czy prowadzący Salzburger Festspiele Jürgen Flimm. Teatr niemiecki był częstym punktem odniesienia w mojej pracy reżyserskiej i tym razem jest podobnie. Konstrukcja tego typu festiwalu jest jakimś rodzajem kreacji. To nie jest jakiś bliżej nieokreślony festiwal piosenki, gdzie po dokonaniu selekcji kandydatów wystarczy ich zaprosić na scenę. Tak naprawdę moja odpowiedź dotycząca części teatralnej nie była pełna, bo do tych pięciu spektakli dochodzi jeszcze „Don Kichot” Borisa Ejfmana, którego trudno jednoznacznie zaklasyfikować; jest to propozycja baletowa, muzyczna, ale to przecież przede wszystkim teatr. Będzie też performance Ewy Bloom-Kwiatkowskiej, znakomitej łódzkiej artystki, która na ostatni dzień festiwalu przygotowuje na placu Wolności zdarzenie „Taniec świętego Wita” – wydarzenie na pograniczu różnych dyscyplin artystycznych. Nie, nie zostałem pozbawiony elementu kreatywnego, propozycji było bardzo dużo i zapewne wielu moich przyjaciół jest rozczarowanych faktem, że nie zostali zaproszeni na festiwal, ale szczególnie zależało mi na stworzeniu dialogu artystycznego i tym się kierowałem przy wyborze propozycji.

A skąd pomysł na przegląd filmów radzieckich?

W ostatnich latach prezentowane na festiwalu pozycje filmowe były niezwykle poważne, na granicy depresyjności, a ja chciałem, żeby tym razem było trochę bardziej optymistycznie, lżej. Poza tym wiem, że recepcja tych filmów wśród młodych ludzi jest zupełnie inna, niż to miało miejsce w moim pokoleniu, które odrzucało kino radzieckie, ponieważ było zmuszane do jego oglądania. W pewnym momencie nie mogliśmy już patrzeć na schody odeskie [słynna sekwencja z „Pancernika Potiomkina” Eisensteina – przyp. O.P.], choć bez wątpienia jest to wielkie kino. Dzisiaj, uwolnieni z tamtego gorsetu politycznego i ideologicznego, możemy spojrzeć na te filmy jak na czyste kino. Warto także popatrzeć na „Świat się śmieje” z perspektywy „Folwarku zwierzęcego” Orwella. Orwell pisze jako człowiek wolny, natomiast Aleksandrow realizuje filmy jako człowiek zniewolony, jego twórczość jest uwarunkowana innymi niż u Orwella czynnikami, co wpływa na sposób opowiadania. Zestawienie tych dwóch dzieł wydaje mi się fascynujące, mam nadzieję, że tego rodzaju refleksja będzie także towarzyszyła wystąpieniu Stanisława Janickiego, który podczas festiwalu przedstawi swoje spojrzenie na twórczość Grigorija Aleksandrowa. To wydało mi się szczególnie interesujące dla młodego pokolenia, które albo tego kina nie zna, albo nie wie, jak można na nie patrzeć. A jeśli chodzi o drugi cykl, to chcemy pilnować także tętna współczesnego świata i w ramach czterech kultur poprosiłem Krzysztofa Gierata, dyrektora Krakowskiego Festiwalu Filmowego, o skomponowanie zestawu filmów dokumentalnych, które w tym roku były prezentowane w Krakowie. Będą w nim „Dwa Rembrandty w ogrodzie” w reżyserii Jerzego Śladowskiego, w oczywisty sposób odwołujące się do Łodzi, komediowo pokazujące tradycję rodzinną, która przechowuje mit skarbu pozostawionego przez dziadków w Łodzi, podtrzymuje też mit nieustającej, nieodbytej podróży do korzeni rodziny. Wokół tego filmu będą skomponowane pozostałe propozycje.

Pozostałe bloki tematyczne?

Myślę, że frapujący będzie program literacki. Przyjedzie Ksenia Starosielska – najwybitniejszy tłumacz literatury polskiej na rosyjski, będzie rozmowa o Paulu Celanie, który nadal jest nieodkrytym mitem literackim, przypomnimy Josifa Brodskiego, który ma oczywisty związek z tymi kulturami: był rosyjskim Żydem, a większość współczesnej literatury docierała do niego przez polszczyznę. Pojawi się więc wiele tropów inspirujących do przemyśleń.

Od lat zawodowo jest Pan związany ze Śląskiem, z Katowicami, z Wrocławiem – jak się Pan odnajduje w Łodzi?

Łódź nie jest dla mnie ziemią nieznaną. Przyjeżdżałem tu najpierw z powodu teatru Kazimierza Dejmka, potem z powodu Teatru Jaracza, najpierw za dyrekcji Bogdana Hussakowskiego, a później – Waldemara Zawodzińskiego. Nie czuję się tu obco. Problemy miasta, by tak powiedzieć, opuszczonego przez przemysł bardzo mocno przeżywałem w Katowicach, wśród społeczności, która nagle została osierocona. Podobna sytuacja nastąpiła w Łodzi, dlatego to rozumiem i czuję ogromną empatię z jej mieszkańcami. I jeszcze jedno: Bronisław Maj, mój przyjaciel, znany polski poeta i eseista, urodzony w Łodzi, podzielił się ze mną zaskakującą informacją, że Łódź jako aglomeracja miejska posiada najwięcej terenów zielonych w Polsce, parków, a na to nie zwraca się kompletnie uwagi. Łódź to fascynujące miasto, o bardzo bogatej historii, która inspiruje artystów. Warto ich słuchać, jak Andrzeja Barta i innych, gdy o tym mieście mówią...

Olga Ptak
Dziennik Teatralny Łódź
20 sierpnia 2010
Portrety
Bogdan Tosza

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia