Wirówka z Allenem

"Bóg" - reż:Grzegorz Kempinsky - Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie

Bohaterowie literaccy żalą się na swój los rozbawiając publiczność do łez. Tak śmiesznie jak podczas premiery "Boga" Woody Allena w reżyserii Grzegorza Kempinky\'ego nie było w Teatrze Osterwy już dawno.

Lubelska inscenizacja napisanej w 1975 roku sztuki "Bóg" jest po prostu świetna. To wspaniałe, że są ludzie, którzy potrafią rozbawić innych i że w ogóle my jeszcze możemy i potrafimy się dać w to wciągnąć i tak się śmiać, jakby na świecie nie było nic innego niż aktorskie żarty. Komu w duszy i w życiu nie gra, niech - na Boga - idzie na "Boga", będzie mu lepiej, a komu jest dobrze, temu po spektaklu będzie jeszcze lepiej. Konwencja teatru w teatrze wykorzystana w tej sztuce, bardzo pojemna i elastyczna, świetna do zabawy, ze swej natury sugeruje jakieś konteksty, pozwala ukryć głębsze sensy pod płaszczykiem zdrowego chichotu. 

Rzecz jasna dla aktorów to praca i to bardzo ciężka, pot się leje, grają na wysokich obrotach, bo reżyser Grzegorz Kempinsky zrobił spektakl bardzo dynamiczny, o tempie naddźwiękowym, o drzemaniu nie ma zatem mowy i tylko oczy wszystkim łzawią ze śmiechu. Sztuka ma taką strukturę, że otwarta jest na ulokalnienia; tekst adaptacji powstał w części podczas improwizacji na próbach po to, aby punktował to, co widzowi znajome. Stąd też na przykład Doris Levine, czyli Dorota Lewińska (Monika Babicka) pochodzi (w sztuce) z Lubartowa, chociaż rzecz jasna Woody Allenowi nawet się nie śniło, że jest takie miasteczko. Aktorzy raz grają siebie samych (to ciekawe, czy można, a jak można, to jak to jak, grać siebie samego?), raz antyczne postacie, a w trzecim planie - bohaterów z innych sztuk. Mają te dialogi pewien smaczek autohumorystyczny. Kiedy Doris Levine jako aktorka czyli Monika Babicka w pewnej chwili wypowiada taką kwestię: - A mówiłam, że to nie ja donoszę (w domyśle: donoszę do dyrektora teatru, co się w teatrze dzieje), to bardziej od innych śmieją się ci, którzy wiedzą, że wypowiadająca tę kwestię aktorka jest żoną dyrektora teatru. Wiadomo o co też chodzi na przykład kiedy Lorenzo Miller czyli Artur Kocięcki mówi, że śpieszy się na casting do Warszaw. 

A zaczyna się niewinnie, trochę drętwo, kiedy pisarz Schizokrates (Jerzy Rogalski) rozmawia z aktorem Kretynikiem (Wojciech Dobrowolski), zastanawiając się nad końcem swojej sztuki, tragedii antycznej, którego im wciąż brakuje. Nagle i niepostrzeżenie niemal wszystko w dialogach zaczyna śmieszyć, jednocześnie przez głowę przelatuje wiele pytań, a więc - komedia filozofią podszyta. Ta teatralna wirówka przyśpiesza jeszcze w momencie pojawiania się na scenie bohaterów literackich, którzy pouciekali ze swoich sztuk. Więc oto zjawia się Kordian - czy też w aktorze "ożywa" kwestia Kordiana, ze sławnymi słowami "stąd czarne skrzydła myśli nad światem rozwinę" wypowiadanymi "na najwyższej igle góry Mont-Blanc". W galopującym tempie wibrują nastroje, nagle natężają się emocje i wibracje, co i rusz aktorów - rzecz jasna: i publiczność - obezwładniają przeżycia coraz to innych bohaterów. 

Sztuka każe nam przeskakiwać z postaci na postać, co też rodzi oczywistą myśl, że te tak przeżywane przez nas kanoniczne postacie literatury i dramatu symbolizujące wielkie sprawy, to dziwne i ulotne twory, może rodzaj konwencji wciągającej i widzów i aktorów? Więc kiedy leci kwestia Kordiana, jak cierpnąć ma skóra romantyczno-patriotycznie, skoro gęba się śmieje, gdy słyszymy tekst Słowackiego. Nagle pojawia się chochoł z Wesela, czyli Szymon Sędrowski i przez kwadrans już zupełnie zniewala publiczność; cała sale trzęsie się w konwulsjach radosnego śmiechu. Chochoł uciekł z "Wesela", bo nie ma tam Boga. - Nie ma Boga? - No może jest, ale jaki smutny! - tłumaczy. Żeby było na całego, dwa razy aktorzy fruwają (Łukasz Król) w powietrzu zjeżdżając na linie, raz nad widownią a potem nad sceną. 

Zacieranie granic między różnymi rodzajami fikcji a rzeczywistością jest niebywałym atutem tego tekstu - i spektaklu, otwiera kapitalne pole do zabaw słownych i sytuacyjnych, gry cytatami, zapożyczeniami, sugestiami, karykaturami. Nawet granicę między sceną a widownią Kempinsky zatarł, bo sztuka zaczyna się przy nieco podniesionej kurtynie a aktorzy szwendają się między fotelami z różnymi teatralnymi gadżetami. Proste odwrócenia okazują się w takiej scenerii generatorami sensów i problemów, tyleż zabawnych, paradoksalnych i śmiesznych co filozoficznych. Dręczące ludzkość pytanie, czy Bóg istnieje, Woody Allen stawia również w taki frywolny sposób. W sztuce poznajemy odpowiedź, brzmi ona: tak. Ale ta odpowiedź okazuje się zabójcza dla posłańca, który ją przekazuje królowi (Roman Kruczkowski), bo król zdaje sobie sprawę, że będzie przed Bogiem odpowiadał za swe zbrodnie. Przesłanie tej komedii, że jesteśmy za siebie odpowiedzialni, Woody Allen podsuwa nam udekorowane żartami. 

Para Jerzy Rogalski - Wojciech Dobrowolski znakomicie prowadzi cały spektakl, przy czym Rogalski ma o tyle dobrze, że nie musi dużo biegać, co z kolei jest cechą charakterystyczną Kretynika granego przez Dobrowolskiego, który dwoi się i troi, i niczym fryga jest wszędzie. Scena kiedy Rogalski kieruje do dyrektora teatru podziękowania za przyznanie mu nagrody Złotej Maski jest tak cudaczna, że publiczność natychmiast odpowiada aplauzem. Uroczo wpisała się w rolę miss z Lubartowa Monika Babicka, tak że czuje się oczywistą frajdę, jaką ma aktorka grając tę rolę. Ma swoje wspaniałe pięć minut Artur Kocięcki jako Lorenzo Miller i Roman Kruczkowski ze swoją deus sex machiną. Otóż to! Jest jeszcze też spora szczypta seksu. Jednym słowem, nie wyrzucajcie telewizorów po wiadomościach, tylko idzie do teatru, drodzy czytelnicy.
(ml)

Grzegorz Józefczuk
Gazeta Wyborcza - Lublin
9 czerwca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia