Witajcie w rodzinnym piekle, to całkiem sympatyczne miejsce

Zmierzch bogów - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Oczekiwany jako pierwsza ważna premiera nowego sezonu teatralnego spektakl Grzegorza Wiśniewskiego niestety nie do końca spełnił pokładane w nim nadzieje.

"Zmierzch bogów" z gdańskiego Teatru Wybrzeże nie wytrzymuje oczywiście porównania z filmowym arcydziełem Luchino Viscontiego. Jest przedstawieniem dobrze skrojonym, profesjonalnie granym, może aż nadto chłodnym. Widowisko Grzegorza Wiśniewskiego przekracza krajową normę. Tyle tylko, że oryginał obiecywał znacznie więcej. 

To miała być pierwsza ważna premiera nowego sezonu. Tytuł, co zobowiązuje - trudno wymieniać arcydzieła europejskiego kina ubiegłego wieku, pomijając wielkie filmy Viscontiego. A "Zmierzch bogów", "Lampart" i "Śmierć w Wenecji" w najmniejszym stopniu się nie postarzały. To dzielą na wskroś nowoczesne, "Zmierzch bogów" wyróżnia się wśród nich wyjątkową, wręcz perwersyjną drapieżnością. Pozostaje do dziś jedną z najbardziej wstrząsających analiz narodzin faszyzmu w sztuce bez podziału na gatunki. Opowieścią o początku świata, który miał zmieść z powierzchni ziemi wszystkie wartości, zastępując je paranoiczną spiralą zla. Kontrolowanym chaosem z każdą chwilą bardziej zbrodniczych występków. 

Film Viscontiego jest jak wulkan. Perwersja goni perwersję, bohaterowie, niczym Szekspirowski Makbet, wkraczają na drogę zbrodni, wymierzając ją w swoich najbliższych. Od zła nie ma odwrotu. 

Gdańskie przedstawienie jest polską, a może i światową prapremierą teatralnej wersji "Zmierzchu bogów". Oparte zostało na nominowanym do Oscara scenariuszu Nicoli Badalucco, Enrica Medioliego i samego reżysera, mocno skondensowane oraz wtłoczone w ramy teatru kameralnego, którego podstawowym żywiołem jest słowo. Jest także wyjątkową szansą dla aktorów - stworzyć na scenie skomplikowane wizerunki ludzkich potworów zdolnych posunąć się do każdej podłości, a jednocześnie zmierzyć się z pamięcią o wybitnych partiach protagonistów u Viscontiego - Dirka Bogarde\'a, Ingrid Thullin i Helmuta Bergera. 

Wszystko to kazało oczekiwać wydarzenia początku nowego sezonu. Tym bardziej że spektakl w Teatrze Wybrzeże wyreżyserował Grzegorz Wiśniewski, artysta niesłusznie pomijany w rankingach twórców młodych, ale już ze znaczącym dorobkiem, inscenizator przenikliwy i lubiący drażliwe tematy, autor spektakli mocnych, ale nie drastycznych, za to trafiających zwykle w sedno współczesnej dramaturgii. To on przywrócił polskim widzom "Słodkiego ptaka młodości" Tennessee Williamsa, realizując go w ubiegłym roku także na gdańskiej scenie. Mam do dziś przed oczami to okrutne przedstawienie i wielką, utrzymaną na granicy ekshibicjonizmu rolę Doroty Kolak jako starzejącej się ekranowej diwy, wspomnienia dawnych triumfów topiącej w hektolitrach alkoholu i związkach z przygodnie poznanymi dużo młodszymi mężczyznami. 

Piorunujące wrażenie robiła też przeniesiona w dzisiejsze realia, ale unikająca publicystycznej doraźności "Maria Stuart" Schillera z toruńskiego Teatru Horzycy, może najdoskonalsze przedstawienie o mechanizmach bezdusznej polityki, jakie w ostatnich latach widziałem w Polsce. Problem w tym, że Wiśniewski odnosił co prawda sukcesy na stołecznych scenach ("Prezydentki" i "Białe małżeństwo" w Powszechnym), ale najchętniej pracuje w Gdańsku, Toruniu i Łodzi. A zatem nie jest reżyserem, któremu towarzyszyłby medialny rozgłos. Nie daje się również wcisnąć do żadnej generacyjnej szufladki. Idzie własną drogą. 

"Zmierzch bogów" do bezkompromisowego charakteru Wiśniewskiego zdawało się pasować jak ulał. Można się było spodziewać seansu ostrego jak brzytwa, narażającego na szwank dobre samopoczucie publiczności. Nikt przecież nie lubi, jak się go oprowadza po piekle. A jednak Grzegorz Wiśniewski znów zaskoczył. Tym razem przedstawieniem stonowanym, klasycznym i chyba jednak nazbyt gładkim. "Zmierzch bogów" w gdańskim Wybrzeżu imponuje sprawnością realizacyjnej roboty, wyrównanym poziomem zespołu aktorskiego. Jest jednak niczym więcej niż przedstawieniem dobrze skrojonym, rozrywką, choć z wysokiej półki. Nie wiedzieć czemu Wiśniewski stępił swój pazur. Ten "Zmierzch bogów" nikogo nie zgorszy, o żadnym szoku też nie ma mowy. 

Mamy za to portret rodzinny we wnętrzu. Essenbeckowie pokazani zostali jako ludzie ze stali, których trawi wzajemna nienawiść, ale przestraszyć się ich nie sposób. Ewa Dałkowska jest baronową Sophie znudzoną i nieznajdującą przyjemności we własnych bezeceństwach. Aktorka gra pewnie, ale nie ma w jej 

roli tajemnicy. 

Ze spektaklu Wiśniewskiego wyparowała też erotyka, tak istotna w filmowym oryginale. Owszem, Mariusz Bonaszewski dobiera się do Dałkowskiej, ale ich gierki przypominają dziecięce zabawy. Bonaszewski próbuje ukazywać przejmującego władzę nad stalownią EssenbeckówFriedricha 

jako skrajnego cynika, i jest w tym konsekwentny. Jednak to za mało, by można było mówić o kreacji na miarę Bogarde\'a. Niezły epizod ustępującego patriarchy rodu ma Władysław Kowalski, pytanie tylko, czy dla dwóch scen warto go było sprowadzać z Warszawy. Tym bardziej że gdański zespół, w którym nie po raz pierwszy wyróżniają się Marta Jankowska, Cezary Rybiński i Paweł Kowalski, w niczym nie ustępuje gościom ze stolicy. 

Nie znaczy to, że gdański "Zmierzch bogów" kompletnie się nie udał. Po prostu zdaje się, że Grzegorz Wiśniewski postanowił za wszelką cenę ustrzec się emocjonalnej histerii, stawiając na chłód, lekko rezonerski ton. Decyzję można zrozumieć, ale pomiędzy czernią a bielą jest jeszcze wiele odcieni szarości.

Jacek Wakar
Dziennik
2 września 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...