Wiwisekcja zbrodni

"Rozmowy z katem" reż. Edward Żentara - Teatr im. Solskiego w Tarnowie

Dwie prycze, stół, stołki - wszystko z grubo ciosanego drewna. W głębi drzwi, a w bocznej ścianie niewielkie okienko. Jesteśmy w celi mokotowskiego więzienia, dokąd przenosi nas spektakl "Rozmowy z katem", będący już ósmą premierą tego sezonu w Tarnowskim Teatrze.

Sztuka jest adaptacją znanej powieści Kazimierza Moczarskiego, łączącej formę reportażu z wywiadem-rzeką. 

Książka Moczarskiego jest szczególnym dziełem literackim, zważywszy jej treść i okoliczności powstania. Na rynku wydawniczym ukazała siew latach 70., choć jej rodowód sięga roku 1949, gdy jej autor - żołnierz AK, szef BiP Komendy Głównej AK i bohater powstania warszawskiego - podzielił celę stalinowskiego więzienia z niemieckim zbrodniarzem wojennym Jurgenem Stroopem - generałem SS odpowiedzialnym m.in. za zagładę warszawskiego getta. Ten historyczny paradoks - bohater wojenny i zbrodniarz, ofiara i kat w jednej celi - zaowocował niezwykłą relacją Moczarskiego z rozmów prowadzonych zewspółwięźniem przez 225 dni wspólnej odsiadki. Pisarz namówił swojego niedawnego wroga na zwierzenia, stawiał staranie wyważone i dobrane pytania, których celem była rekonstrukcja drogi życiowej i kariery generała SS oraz odkrycie motywów jego działań. Zawarty w książce obraz hitlerowskiej mentalności należy do najtrafniejszych w literaturze dokumentalnej XX wieku. 

Powieść była adaptowana dla teatru kilkakrotnie, najgłośniejsza stała się inscenizacja z 1977 roku, zrealizowana w warszawskim Teatrze Powszechnym przez Andrzeja Wajdę. Niedawno, bo w 2007 roku, miała też miejsce pierwsza realizacja telewizyjna sztuki opartej na "Rozmowach z katem", w reżyserii Macieja Englerta, z Piotrem Fronczewskim i tarnowianinem Andrzejem Zielińskim w rolach głównych. 

Tarnowska adaptacja autorstwa Tomasza Piaseckiego, wyreżyserowana przez Edwarda Żentarę, jest znacznie skromniejsza od wyżej wspomnianych. Sprowadza się przede wszystkim do rozmów pary głównych bohaterów - Moczarskiego i Stroopa, eliminując z akcji trzeciego współwięźnia Gustawa Schielkego, którego udział w toczących się w oryginale literackim dialogach miał niebagatelne znaczenie. Co więcej, pierwsze słowa wypowiadane przez Stroopa w tarnowskim przedstawieniu w rzeczywistości są kwestiami właśnie Schielkego. Usunięcie tej postaci niewątpliwie zubaża spektakl, jest jednak działaniem dopuszczalnym w teatrze, szczególnie przy adaptacji do warunków scenicznych obszernych dzieł. Trudno więc robić zarzut Piaseckiemu, że poszedł w bardziej kameralny układ, decydując się na skupienie uwagi na parze głównych adwersarzy. To jego koncepcja, choć nie wszystkim musi się podobać. 

Bardzo dobrym natomiast pomysłem inscenizacyjnym jest podział przedstawienia na kilkanaście krótkich odsłon oddzielonych gaśnięciem światła i złowieszczo brzmiącym sygnałem dźwiękowym. Dodaje to spektaklowi dramatyzmu, ożywia go i równocześnie wyodrębnia coraz to nowe tematy poruszane w kolejnych dialogowych scenkach. Odpowiedni klimat współtworzą ponadto dźwięki marsza towarzyszące niektórym wspomnieniom Stroopa. Główni bohaterowie są dobrze zagrani i wyreżyserowani. Tomasz Piasecki w roli Moczarskiego udanie łączy sprzeczne emocje postaci - ciekawość wobec opowieści zbrodniarza, powstrzymywany gniew i sprzeciw ze zwykłą uprzejmością należną towarzyszowi z celi. Edward Żentara w roli Stroopa jest raz twardym esesmanem relacjonującym rzeczowo własne zbrodnie, raz rasistą, który musi łagodzić wypowiadane poglądy ze względu na rozmówcę. Brak skruchy i poczucia moralności współistnieją w tej postaci ze swoistą jowialnością. Dwie pozostałe role - Sędziny (Patrycja Szwarc) i Strażnika (Ryszard Adamiak) - są tylko dopełnieniem dramatu toczącego się na scenie. Widz wychodzi ze spektaklu poruszony, rozumiejąc, że oto przed chwilą był świadkiem teatralnej rekonstrukcji historycznej, a zarazem niezwykłej sytuacji, która mogła mieć miejsce chyba tylko w Polsce; że za pośrednictwem aktorów zajrzał w psychikę faszysty i skamieniał z przerażenia. Ale widz opuszcza teatr także z poczuciem pewnego niedosytu, jakby katharsis przerwano mu w połowie. A powód tego jest bardzo prozaiczny - sztuka jest za krótka. Trwa niespełna godzinę (około 55 minut) i aż prosi się jeszcze o 20 minut. Nie chodzi oczywiście oto, by zanudzić publiczność, ale o to, by rozbudzoną ciekawość nasycić, dać czas na przeżycie i właściwie wyczuć moment zamknięcia, czyli finału. Tego twórcom spektaklu niestety zabrakło, a przecież materiału literackiego jest dość, by do interesującej całości dorzucić jeszcze kilka odsłon. Widz płaci za bilet - nie lubi być zbywany.
(zs)

BSK
Temi
18 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...