Wojenną kulą w płot

"Lilla Weneda" - reż. Michał Zadara - Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w Warszawie

Michał Zadara niestrudzenie kontynuuje swoją pracę nad dramatami romantycznymi. W słynnym "Księdzu Marku" z 2005 roku reżyser pokazał dualizm polskiej mentalności, rozpostartej między narodowym sacrum a plebejskim profanum. Ucieleśnieniem tego rozdarcia był przede wszystkim Kossakowski. Z kolei zrealizowany w Teatrze Narodowym "Aktor" był chyba najlepszym przedstawieniem Zadary. Reżyserowi udało się poprowadzić aktorów przez trudny Norwidowski tekst. Samo widowisko próbowało odnieść się do problemu funkcjonowania artystów w zmienionych realiach ekonomicznych.

Ostatnie dwa lata pokazują wzmożone zainteresowanie Zadary romantyczną klasyką. O wrocławskich "Dziadach" napisano już wystarczająco dużo. Dość powiedzieć, że powszechny zachwyt nad nimi jest jednak mocno przesadzony - wystawienie tekstu Mickiewicza w całości nie poszło w parze z jego jakąkolwiek pogłębioną lekturą. Błędy tego widowiska Zadara powielił w "Fantazym". Niestety ostatnie przedstawienia reżysera pokazują pewną niebezpieczną tendencję. Niegdyś zaskakujący i wnikliwy inscenizator zaczął uciekać w efekciarskość. I choć - jak już kiedyś pisałem - Zadarze nie można odmówić scenicznego słuchu, o tyle ostatnio twórca "Wałęsy" ślizga się po powierzchni niemal każdego wystawianego przezeń tekstu.

Niestety, powyższe spostrzeżenia tyczą się też "Lilli Wenedy". Dramat Słowackiego z 1839 roku nawiązuje do przedchrześcijańskiego okresu historii Polski. Czas sztuki jest niejako czasem legendarnym. Lechici dokonują najazdu na pogańskich Wenedów i wyrzynają ich w kolejnych bitwach. Los Lilli Wenedy może być odczytywany jako alegoria upadku pewnej społeczności. Sam dramat jest postrzegany jako jedna z pierwszych prób Słowackiego w konstruowaniu swojej historiozofii. Ukazanie logiki miażdżącego koła historii i zadanie pytania o początki polskiego państwa dały później asumpt poecie do stworzenia swojej filozofii genezyjskiej.

Jak z tymi konotacjami "Lilli" radzi sobie Zadara, co wyciąga z dramatu? Twórcy umieścili akcję przedstawienia w latach 40. i 50. XX wieku. Ówczesna Polska targana jest wojnami. Polacy zostają obsadzeni w roli Wenedów. Pierwsza sekwencja spektaklu pokazuje ich jako powstańców, kryjących się w kanałach pełnych błota. Na ramionach mają opaski z literką "W", co ma stanowić trawestację biało-czerwonych oznaczeń AK. Trudno jednak określić ich oponentów - to Niemcy czy Sowieci? Kolor mundurów wskazywałby bardziej na tych drugich, chociaż Lechici są w tym przedstawieniu raczej połączeniem obu okupantów. Chodzi o samo doświadczenie, przez które muszą przejść Polacy.

Ale nałożenie takiej historycznej analogii na strukturę dramatu zupełnie się nie broni. Tym bardziej, że Zadara zaczyna używać mnóstwa tanich scenicznych trików. Lechici są brutalnymi oprawcami, którzy organizują Derwidowi (Edward Linde-Lubaszenko) waterboarding. Z lekceważeniem i znudzeniem słuchają długich monologów zarówno wenedzkiego przywódcy, jak i jego córki. Wkrótce dochodzi do totalnych nieścisłości. Lech (Arkadiusz Brykalski), tutaj ukazany jako nazistowski/komunistyczny oprawca, nagle doznaje fali współczucia dla swojego więźnia Wtedy okazuje się, że tekst dramatu nie do końca pasuje do reżyserskiego wyobrażenia.

Tym bardziej, że Zadara wielokrotnie pozostaje bezradny. Magiczna harfa Wenedów ma tutaj postać starego radia lampowego. Co to zmienia? U Słowackiego instrument był symbolem nadziei pogańskiego ludu; gra na harfie miała pobudzić bojowego ducha i wyrwać lud z marazmu. Jakie konsekwencje niesie opisana powyżej zamiana? Wenedzi/partyzanci pożądają harfy, bo wtedy włączą Radio Londyn lub Wolną Europę i pójdą do boju napędzeni audycją wiersza Ujejskiego? "Bardzo ciekawe", jak mówił konferansjer z Zielonej Gęsi. Po co taka dosłowność? Skazani na stracenie partyzanci nie byli bynajmniej takimi naiwniakami, dlatego dokonuje się w spektaklu poważnego uproszczenia. Zadara nie ma w dodatku pojęcia, co zrobić ze sceną z wężami - dlatego nie oprawia jej żadnym scenicznym znakiem.

Tego rodzaju zabiegów jest więcej. Z jednej strony pokazuje się anachroniczność pewnych schematów dramatycznych, gdyż scena ze Ślazem-Salmonem rzeczywiście może dziś dziwić swoją naiwnością. Ale z drugiej strony Zadara skraca tekst, zaburzając zupełnie jego kompozycję. Nie ma partii Chórów Dwunastu Harfiarzy, ograniczono część monologów. Cały tekst został wzięty w wielki nawias. Nic tu nie jest na serio - twórcy aranżują różnego rodzaju absurdalne sytuacje, a patetyczne monologi Derwida i innych zostają skontrapunktowane rozmaitymi reakcjami pozostałych postaci: znudzeniem, grzebaniem przy radiu itd. Tylko że taka gra z tekstem mniej więcej po pół godzinie wyczerpuje swój potencjał. Nie jest to - jak mówił w wywiadzie reżyser - wizja Polaków, którzy w swojej głowie wciąż żyją czasem II wojny światowej.

Warszawska "Lilla Weneda" pozostaje raczej rodzajem gry z konwencją kina wojennego. Wskazuje na to w dodatku kadrowanie scen. Są wreszcie efekty dźwiękowe rodem z "Szeregowca Ryana", ale niektóre z nich są kompletnie niedopasowane (helikoptery w latach 40.?!). I tak zamiast pytania o grozę wojny, która stała się traumą Polaków, mamy kolejną szyderę. Więcej tu prześmiewczej parodii aniżeli klimatu groteski, którą tchnie "Lilla". Cóż z tego, że w widowisku użyto utworów Zorna czy Pendereckiego, skoro niepokojąca muzyka zupełnie nie idzie w parze z tanim komizmem? Skoro dźwięki paraliżującego "Trenu ofiarom Hiroszimy" szybko zostają przytłumione przez graną z ironią scenę przesłuchania?

Wszystko to może jest ładne i ma płynne tempo, ale pełno w całości pustki i efekciarstwa. Aktorzy dźwigają swoje role, jeśli chodzi o warsztat. Zespół Powszechnego jest w końcu doświadczoną ekipą. Ale grający są zupełnie pogubieni. Widać, że aktorzy nie do końca wiedzą, co i jak mają grać. Widać skutki mało wnikliwej lektury tekstu, odtwórcy ról mówią bowiem tekst Słowackiego czysto mechanicznie, z pełnym dystansem. I przechodzą od nudnej deklamacji do mówienia skrajnie ironicznego, co siłą rzeczy zabija wers poety. Właściwie tylko Bartosz Porczyk tworzy ciekawą kreację. Jego Ślaz to cwaniaczek, który pokrętnymi dygresjami uzasadnia swoje próby ocalenia własnej skóry. W jednej ze scen ma na przedramieniu kilka zegarków, co dodatkowo wzmacnia łobuzerski wydźwięk tej postaci. Szkoda, że Porczyk - zapewne na życzenie reżysera - zaczyna kilkakrotnie szarżować, przez co figura błazna przeistacza się w zwykłego pajaca.

Zadara wpada w pułapkę, którą zastawił na siebie samego. Używa popkulturowych konwencji, przejmuje zarazem ich płaskość i banalność. Reżyser mówił niedawno o konieczności wystawiania tekstu w całości, by "dramat mógł przemówić". Widać w tym przypadku Zadara wolał zakneblować Słowackiego. A przecież dzisiaj inscenizacja "Lilli Wenedy" byłaby aktualna w kontekście zbliżającej się 1050 rocznicy chrztu Polski; byłaby przyczynkiem do zadania pytania o polską tożsamość w obliczu zeświecczającej się coraz bardziej Europy. Bo że "war is bad" - to wiemy od dawna. Quod erat demonstrandum.

Szymon Spichalski
Teatr dla Was
9 września 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...